Był rok
1954. Świat powoli podnosił się ze zgliszczy, jakie pozostawiła po sobie Druga
Wojna Światowa, choć wcale nie było to takie łatwe. Mój ojciec wyjechał do
Stanów Zjednoczonych, aby mieć choć cień nadziei na lepsze życie, na które w
Bradford nie było co liczyć. Willa rodziców podupadała, nie było wyjścia. Tata
zabrał mnie ze sobą w tę podróż, abym przy okazji mógł studiować w
amerykańskiej szkole i pomagać mu. Zatrudnił się przy budowie wieżowca, ale pewnego
dnia spadł z rusztowania i zginął. Nie było lekko. Za pieniądze, które mi
pozostały, wróciłem do Londynu, do matki, która nie wyjechała wtedy razem z
nami. Zrezygnowałem z nauki i zabrałem się do pracy w niewielkim warsztacie
stolarskim.
Jakoś
wiązaliśmy koniec z końcem, choć żyliśmy na granicy ubóstwa. Los jednak powoli
zaczął się do nas uśmiechać. Mama dostała pracę w centrali telefonicznej, a za
roboty stolarskie, dzięki zdobytej wprawie – zacząłem więcej zarabiać.
Pewnego
dnia poszedłem wraz z matką po zakupy. Gdy byłem już objuczony kilkoma torbami,
powiedziała, abym zaczekał, bo musi zanieść do szewca swoje buty. Pamiętam,
jakby to miało miejsce wczoraj...
Było
piekielnie gorąco. Temperatura powietrza przekraczała trzydzieści stopni. Pot
spływał strużkami po mojej twarzy. Byłem wściekły i chciałem jak najszybciej
wracać do domu, ale matka by mnie ukatrupiła, gdybym na nią nie poczekał.
Zresztą, znałyście babcię Gertrudę, więc wiecie dobrze, jaka z niej była
despotka...
Na rynku
stała fontanna. Zostawiłem zakupy w sieni prowadzącej do warsztatu szewca i
poszedłem się ochłodzić. Woda była przyjemnie zimna. Od razu poczułem się
lepiej, gdy obmyłem spoconą twarz i ręce.
Na
obudowie fontanny, dokładnie naprzeciwko mnie, siedziała dziewczyna. Cóż, za ładna
to ona nie była i na pewno nie robiła nic, żeby za taką uchodzić... Pamiętam,
że była ubrana w niemodną, żółtą sukienkę z kołnierzem zapinanym pod samą
szyję, co wydawało mi się nieprawdopodobne, biorąc pod uwagę nieznośny skwar.
Miała rude włosy, które spięła w kształt dwóch precli, a na jej nosie
połyskiwały okulary w niezwykle grubych oprawkach. Była tak zajęta karmieniem
gołębi, że nie zwróciła na mnie żadnej uwagi.
- Są
śliczne - powiedziała cicho. Chociaż nie była ładna, miała bardzo przyjemny dla
ucha głos. Oprócz nas nie było tu nikogo, za wyjątkiem pary trzylatków
brodzących w chłodnej wodzie, więc uznałem, że słowa te były skierowane do
mnie.
- Czy ja
wiem - odparłem, przyglądając się szarym ptakom – Zwykłe gołębie.
Dziewczyna
drgnęła i spojrzała na mnie ze strachem. Zanim spłonęła rumieńcem i spuściła
wzrok, zauważyłem, że ma niesamowicie zielone oczy i pomyślałem, że
niepotrzebnie ukrywa je za okularami. Chcąc przełamać nieco jej onieśmielenie,
powiedziałem:
- Nazywam
się Warner Evans.
- Lynn
Cresson - odpowiedziała, po czym podniosła na mnie strwożony wzrok.
Rozbroiła
mnie jej nieśmiałość. Chyba chciała jeszcze coś powiedzieć, ale nagle, przez
cały rynek przebiegł donośny wrzask.
- WARNER!
Odwróciłem
się w stronę, skąd dobiegał rozeźlony głos mojej matki. Stała przy wejściu do
sieni szewca, w rękach trzymając torby z zakupami. Lynn parsknęła śmiechem, po
czym zeskoczyła z fontanny i zarzuciła na siebie plecak.
- Cześć -
mruknęła cicho, odchodząc, a ja podbiegłem do rozsierdzonej na dobre matki.
Po tym
zdarzeniu zupełnie zapomniałem o Lynn. Byłem zbyt zajęty pracą, aby myśleć o
dziewczynach. W dodatku o dziewczynach tak nieciekawych powierzchownie. Wkrótce
jednak siłą rzeczy zmuszony byłem o nich myśleć, a raczej o jednej z nich.
Pewnego dnia przed warsztatem stolarskim zatrzymał się elegancki samochód,
(uchodzący w tamtych czasach za prawdziwą „perłę motoryzacji”), z którego
wysiadł przysadzisty mężczyzna o krzaczastych brwiach, a tuż za nim przepiękna
blondynka o anielskich rysach twarzy. Nigdy wcześniej nie widziałem równie
ślicznej dziewczyny.
Właściciel
warsztatu natychmiast podszedł do klienta i zaczął wypytywać go o szczegóły
zamówienia. Blondwłosa piękność, która prawdopodobnie była córką mężczyzny,
zaczęła rozglądać się dookoła, a ja zebrałem w sobie całą odwagę, by do niej
zagadać.
- Cześć -
powiedziałem, niby mimochodem. Dziewczyna zmierzyła mnie bacznym spojrzeniem,
ale nie odpowiedziała na powitanie. - Ile masz lat? - nie rezygnowałem –
Szesnaście? Siedemnaście?
-
Dziewiętnaście - odparła automatycznie.
- Jestem
Warner - przedstawiłem się. – Warner Evans.
- Lisette
Tray - odpowiedziała chłodno.
- To twój
ojciec? - zapytałem, starając się za wszelką cenę utrzymać rozmowę.
- Tak -
mruknęła.
- Jakie
meble chcielibyście zamówić? - kontynuowałem, robiąc minę znawcy stolarki,
chociaż fakt ten najmniej mnie interesował.
Lisette
zaczęła wyliczać meble. Okazało się, że jej ojciec zamierza złożyć spore
zamówienie, więc pomyślałem sobie, że musi naprawdę dobrze zarabiać.
- Pewnie
macie duży dom...
- Owszem -
odpowiedziała Lisette – Na Royal Street są wyłącznie takie.
- Więc to
tam mieszkasz? - zapytałem, zadowolony, że osiągnąłem wreszcie swój cel.
Dziewczyna wydawała się być niezbyt szczęśliwa z faktu, że zdradziła mi tak
ważny szczegół. - Dlaczego nie kupicie mebli robionych fabrycznie? - spytałem.
Tego typu
wyroby stanowiły dla warsztatów stolarskich dużą konkurencję.
- Ojciec
ma swoje fanaberie - mruknęła Lisette niezadowolona.
Zapewne
zapytałbym ją o jeszcze więcej innych rzeczy, ale jej ojciec rozmówił się już z
szefem i wraz z córką odjechali. Gdy wróciłem do domu, postanowiłem udać się na
Royal Street i odwiedzić Lisette tak szybko, jak to było możliwe. Miałem
wrażenie, że była mną trochę zainteresowana, więc nie zamierzałem pozwolić, by
zbyt szybko o mnie zapomniała.
Wiedziałem,
jak ma na nazwisko, więc poszukiwania nie były zbyt trudne. Następnego dnia
stanąłem przed okazałą posiadłością państwa Tray. Los chciał, że w tej właśnie
chwili obiekt moich westchnień opuścił rezydencję, więc bez obawy mogłem
podejść do niej i zagadać.
- To znowu
ty? - zapytała Lisette, siląc się na wrogość, chociaż sprawiała wrażenie
zadowolonej ze spotkania.
- Miałem
sprawę do kolegi. Mieszka w okolicy - skłamałem.
-
Doprawdy? Jak się nazywa?
- Nie
znasz go - odparłem zdawkowo.
- Może
znam.
- Nie znasz.
- Nie znasz.
Lisette
uniosła wysoko brew, a zaraz później się roześmiała. Wyglądała wtedy tak
ślicznie, że przestałem przejmować się tym, że przyłapała mnie na kłamstwie.
- Nie ma żadnego kolegi, co? - odgadła, nie przestając się uśmiechać.
- Nie ma żadnego kolegi, co? - odgadła, nie przestając się uśmiechać.
- Niech
będzie. Nie ma - mruknąłem zrezygnowany, wzruszając ramionami. – Masz może
ochotę czegoś się napić? - zaproponowałem. Zgodziła się.
Zaprowadziłem
ją do swojego ulubionego lokalu. Nie była to może ekskluzywna restauracja, ale
linoleum w biało–czarną kratę i okrywające stoliki ceratki w podobnym stylu
nadawały mu elegancji i szyku. Na ladzie w rogu pomieszczenia stało
staroświeckie radio wygrywające głównie Mozarta, Chopina czy Beethovena. Dzięki
temu lokalik miał charakter, który mógł odpowiadać nawet bogatym snobom, do
jakich zaliczał się pan Tray.
Lisette
zamówiła herbatę, więc poszedłem w jej ślady, chociaż skrycie miałem ochotę na
coś mocniejszego.
- Wiesz,
Warner... W czwartek są moje urodziny i urządzam małe przyjęcie. Może byś do
mnie wpadł? - zaproponowała Lisette.
Zgodziłem
się natychmiast, chociaż wiedziałem, jakie typy osób pojawią się w jej domu.
Nie mogłem jednak zmarnować takiej okazji. Cóż, może nieskromnie to zabrzmi,
ale zdawałem sobie sprawę z tego, że jestem przystojny, a skoro podobałem się
nawet Lisette... Była tak ładna, że byłbym naprawdę dumny, mogąc mieć taką
dziewczynę.
Rozmawialiśmy
jeszcze przez jakiś czas, gdy nagle przerwał nam hałas, dochodzący ze strony
wejścia do lokalu. Wychyliłem się na przejście między stolikami, aby zobaczyć,
co narobiło takiego zamieszania.
Na
podłodze leżał jakiś barczysty chłopak, a wokół niego sterta rozsypanych
książek. Nad poszkodowanym stała dziewczyna, która na przemian przepraszała go
i zbierała z ziemi ciężkie tomiska. Natychmiast ją poznałem. Była to Lynn.
- Cresson,
co ty tu robisz? - zapytała Lisette zdumiona.
Dziewczyna
podniosła z ziemi ostatnią książkę, podała ją z pokorą barczystemu chłopakowi,
po czym poprawiła okulary, zsuwające się z jej nosa i uśmiechnęła się chłodno.
- Warner,
poznaj Lynn Cresson - powiedziała moja towarzyszka.
- My się
już znamy - mruknęła dziewczyna, ale mimo to podała mi rękę.
-
Doprawdy? - zdumiała się Lisette, ale nie zawracała sobie tym faktem więcej
głowy, tylko zaprosiła koleżankę na swoje przyjęcie, mimo że zdawała się za nią
nie przepadać.
- Dzięki,
ale nie wiem, czy uda mi się wyrwać - migała się Lynn. – Poza tym muszę
jeszcze...
- Och, daj
spokój - odparła Lisette, uśmiechając się pobłażliwie. - Chyba się mnie nie
boisz, co?
- Nie! Ja
tylko... - zaczęła, ale jej przerwałem.
- Jeżeli
nie chce iść, nie trzeba jej zmuszać - wtrąciłem się, ku zaskoczeniu obu pań.
Lynn
spojrzała na mnie tak, jakbym czymś ją uraził, po czym powiedziała krótko:
„Przyjdę”, okręciła się na pięcie i odeszła, omal nie przewracając kolejnej
wchodzącej do lokalu osoby.
- Cresson
zawsze była dziwna - stwierdziła Lisette z dezaprobatą. - Wiecznie tylko nauka
i praca.
- Lynn
pracuje? - zainteresowałem się.
- Tak. Nic
wielkiego. Jej ojciec ma warzywniak - prychnęła pogardliwie.
Poczułem
złość na swoją towarzyszkę, ale przemilczałem to. Skoro gardziła koleżanką
pracującą w sklepie warzywnym, nie łudziłem się, że mogłaby mieć szacunek do
początkującego stolarza. Dopiłem jednak swoją herbatę i odprowadziłem
dziewczynę do domu, jak na dżentelmena przystało.
Przez tych
kilka dni, dzielących mnie od przyjęcia urodzinowego Lisette, spędzałem z
solenizantką dużo czasu i im lepiej ją poznawałem, tym bardziej miałem jej
dosyć. Patrzyła z góry na wszystkich i na wszystko, ale była tak ładna, że
starałem się nie zwracać na to uwagi, choć przychodziło mi to z coraz większym
trudem.
Czwartkowe
popołudnie wreszcie jednak nadeszło. Ubrałem się w najlepszy strój, jaki miałem
(oczywiście, mama nie omieszkała udzielić mi kilku dobrych rad), zapakowałem
prezent dla Lisette i ociężałym krokiem ruszyłem w stronę Royal Street. Gdy
zostałem wpuszczony do jej rezydencji, większość gości była już obecna.
- Cześć,
Warner - powiedziała Lisette, całując mnie w policzek. Wyglądała tak pięknie w
długiej, perłowej sukience, że zaparło mi dech w piersiach. Wręczyłem jej
prezent, nie odrywając wzroku od jej ślicznej twarzy, po czym zostałem
zaproszony do jej ogrodu, gdzie zabawa trwała już w najlepsze.
I właśnie
wtedy to się stało...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz