poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Historia Lynn Cresson i Warnera Evansa cz.1


Był rok 1954. Świat powoli podnosił się ze zgliszczy, jakie pozostawiła po sobie Druga Wojna Światowa, choć wcale nie było to takie łatwe. Mój ojciec wyjechał do Stanów Zjednoczonych, aby mieć choć cień nadziei na lepsze życie, na które w Bradford nie było co liczyć. Willa rodziców podupadała, nie było wyjścia. Tata zabrał mnie ze sobą w tę podróż, abym przy okazji mógł studiować w amerykańskiej szkole i pomagać mu. Zatrudnił się przy budowie wieżowca, ale pewnego dnia spadł z rusztowania i zginął. Nie było lekko. Za pieniądze, które mi pozostały, wróciłem do Londynu, do matki, która nie wyjechała wtedy razem z nami. Zrezygnowałem z nauki i zabrałem się do pracy w niewielkim warsztacie stolarskim.
Jakoś wiązaliśmy koniec z końcem, choć żyliśmy na granicy ubóstwa. Los jednak powoli zaczął się do nas uśmiechać. Mama dostała pracę w centrali telefonicznej, a za roboty stolarskie, dzięki zdobytej wprawie – zacząłem więcej zarabiać.
Pewnego dnia poszedłem wraz z matką po zakupy. Gdy byłem już objuczony kilkoma torbami, powiedziała, abym zaczekał, bo musi zanieść do szewca swoje buty. Pamiętam, jakby to miało miejsce wczoraj...
Było piekielnie gorąco. Temperatura powietrza przekraczała trzydzieści stopni. Pot spływał strużkami po mojej twarzy. Byłem wściekły i chciałem jak najszybciej wracać do domu, ale matka by mnie ukatrupiła, gdybym na nią nie poczekał. Zresztą, znałyście babcię Gertrudę, więc wiecie dobrze, jaka z niej była despotka...
Na rynku stała fontanna. Zostawiłem zakupy w sieni prowadzącej do warsztatu szewca i poszedłem się ochłodzić. Woda była przyjemnie zimna. Od razu poczułem się lepiej, gdy obmyłem spoconą twarz i ręce.
Na obudowie fontanny, dokładnie naprzeciwko mnie, siedziała dziewczyna. Cóż, za ładna to ona nie była i na pewno nie robiła nic, żeby za taką uchodzić... Pamiętam, że była ubrana w niemodną, żółtą sukienkę z kołnierzem zapinanym pod samą szyję, co wydawało mi się nieprawdopodobne, biorąc pod uwagę nieznośny skwar. Miała rude włosy, które spięła w kształt dwóch precli, a na jej nosie połyskiwały okulary w niezwykle grubych oprawkach. Była tak zajęta karmieniem gołębi, że nie zwróciła na mnie żadnej uwagi.
- Są śliczne - powiedziała cicho. Chociaż nie była ładna, miała bardzo przyjemny dla ucha głos. Oprócz nas nie było tu nikogo, za wyjątkiem pary trzylatków brodzących w chłodnej wodzie, więc uznałem, że słowa te były skierowane do mnie.
- Czy ja wiem - odparłem, przyglądając się szarym ptakom – Zwykłe gołębie.
Dziewczyna drgnęła i spojrzała na mnie ze strachem. Zanim spłonęła rumieńcem i spuściła wzrok, zauważyłem, że ma niesamowicie zielone oczy i pomyślałem, że niepotrzebnie ukrywa je za okularami. Chcąc przełamać nieco jej onieśmielenie, powiedziałem:
- Nazywam się Warner Evans.
- Lynn Cresson - odpowiedziała, po czym podniosła na mnie strwożony wzrok.
Rozbroiła mnie jej nieśmiałość. Chyba chciała jeszcze coś powiedzieć, ale nagle, przez cały rynek przebiegł donośny wrzask.
- WARNER!
Odwróciłem się w stronę, skąd dobiegał rozeźlony głos mojej matki. Stała przy wejściu do sieni szewca, w rękach trzymając torby z zakupami. Lynn parsknęła śmiechem, po czym zeskoczyła z fontanny i zarzuciła na siebie plecak.
- Cześć - mruknęła cicho, odchodząc, a ja podbiegłem do rozsierdzonej na dobre matki.
Po tym zdarzeniu zupełnie zapomniałem o Lynn. Byłem zbyt zajęty pracą, aby myśleć o dziewczynach. W dodatku o dziewczynach tak nieciekawych powierzchownie. Wkrótce jednak siłą rzeczy zmuszony byłem o nich myśleć, a raczej o jednej z nich. Pewnego dnia przed warsztatem stolarskim zatrzymał się elegancki samochód, (uchodzący w tamtych czasach za prawdziwą „perłę motoryzacji”), z którego wysiadł przysadzisty mężczyzna o krzaczastych brwiach, a tuż za nim przepiękna blondynka o anielskich rysach twarzy. Nigdy wcześniej nie widziałem równie ślicznej dziewczyny.
Właściciel warsztatu natychmiast podszedł do klienta i zaczął wypytywać go o szczegóły zamówienia. Blondwłosa piękność, która prawdopodobnie była córką mężczyzny, zaczęła rozglądać się dookoła, a ja zebrałem w sobie całą odwagę, by do niej zagadać.
- Cześć - powiedziałem, niby mimochodem. Dziewczyna zmierzyła mnie bacznym spojrzeniem, ale nie odpowiedziała na powitanie. - Ile masz lat? - nie rezygnowałem – Szesnaście? Siedemnaście?
- Dziewiętnaście - odparła automatycznie.
- Jestem Warner - przedstawiłem się. – Warner Evans.
- Lisette Tray - odpowiedziała chłodno.
- To twój ojciec? - zapytałem, starając się za wszelką cenę utrzymać rozmowę.
- Tak - mruknęła.
- Jakie meble chcielibyście zamówić? - kontynuowałem, robiąc minę znawcy stolarki, chociaż fakt ten najmniej mnie interesował.
Lisette zaczęła wyliczać meble. Okazało się, że jej ojciec zamierza złożyć spore zamówienie, więc pomyślałem sobie, że musi naprawdę dobrze zarabiać.
- Pewnie macie duży dom...
- Owszem - odpowiedziała Lisette – Na Royal Street są wyłącznie takie.
- Więc to tam mieszkasz? - zapytałem, zadowolony, że osiągnąłem wreszcie swój cel. Dziewczyna wydawała się być niezbyt szczęśliwa z faktu, że zdradziła mi tak ważny szczegół. - Dlaczego nie kupicie mebli robionych fabrycznie? - spytałem.
Tego typu wyroby stanowiły dla warsztatów stolarskich dużą konkurencję.
- Ojciec ma swoje fanaberie - mruknęła Lisette niezadowolona.
Zapewne zapytałbym ją o jeszcze więcej innych rzeczy, ale jej ojciec rozmówił się już z szefem i wraz z córką odjechali. Gdy wróciłem do domu, postanowiłem udać się na Royal Street i odwiedzić Lisette tak szybko, jak to było możliwe. Miałem wrażenie, że była mną trochę zainteresowana, więc nie zamierzałem pozwolić, by zbyt szybko o mnie zapomniała.
Wiedziałem, jak ma na nazwisko, więc poszukiwania nie były zbyt trudne. Następnego dnia stanąłem przed okazałą posiadłością państwa Tray. Los chciał, że w tej właśnie chwili obiekt moich westchnień opuścił rezydencję, więc bez obawy mogłem podejść do niej i zagadać.
- To znowu ty? - zapytała Lisette, siląc się na wrogość, chociaż sprawiała wrażenie zadowolonej ze spotkania.
- Miałem sprawę do kolegi. Mieszka w okolicy - skłamałem.
- Doprawdy? Jak się nazywa?
- Nie znasz go - odparłem zdawkowo.
- Może znam.
- Nie znasz.    
Lisette uniosła wysoko brew, a zaraz później się roześmiała. Wyglądała wtedy tak ślicznie, że przestałem przejmować się tym, że przyłapała mnie na kłamstwie.
- Nie ma żadnego kolegi, co? - odgadła, nie przestając się uśmiechać.
- Niech będzie. Nie ma - mruknąłem zrezygnowany, wzruszając ramionami. – Masz może ochotę czegoś się napić? - zaproponowałem. Zgodziła się.
Zaprowadziłem ją do swojego ulubionego lokalu. Nie była to może ekskluzywna restauracja, ale linoleum w biało–czarną kratę i okrywające stoliki ceratki w podobnym stylu nadawały mu elegancji i szyku. Na ladzie w rogu pomieszczenia stało staroświeckie radio wygrywające głównie Mozarta, Chopina czy Beethovena. Dzięki temu lokalik miał charakter, który mógł odpowiadać nawet bogatym snobom, do jakich zaliczał się pan Tray.
Lisette zamówiła herbatę, więc poszedłem w jej ślady, chociaż skrycie miałem ochotę na coś mocniejszego. 
- Wiesz, Warner... W czwartek są moje urodziny i urządzam małe przyjęcie. Może byś do mnie wpadł? - zaproponowała Lisette.
Zgodziłem się natychmiast, chociaż wiedziałem, jakie typy osób pojawią się w jej domu. Nie mogłem jednak zmarnować takiej okazji. Cóż, może nieskromnie to zabrzmi, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że jestem przystojny, a skoro podobałem się nawet Lisette... Była tak ładna, że byłbym naprawdę dumny, mogąc mieć taką dziewczynę.
Rozmawialiśmy jeszcze przez jakiś czas, gdy nagle przerwał nam hałas, dochodzący ze strony wejścia do lokalu. Wychyliłem się na przejście między stolikami, aby zobaczyć, co narobiło takiego zamieszania.
Na podłodze leżał jakiś barczysty chłopak, a wokół niego sterta rozsypanych książek. Nad poszkodowanym stała dziewczyna, która na przemian przepraszała go i zbierała z ziemi ciężkie tomiska. Natychmiast ją poznałem. Była to Lynn.
- Cresson, co ty tu robisz? - zapytała Lisette zdumiona.
Dziewczyna podniosła z ziemi ostatnią książkę, podała ją z pokorą barczystemu chłopakowi, po czym poprawiła okulary, zsuwające się z jej nosa i uśmiechnęła się chłodno.
- Warner, poznaj Lynn Cresson - powiedziała moja towarzyszka.
- My się już znamy - mruknęła dziewczyna, ale mimo to podała mi rękę.
- Doprawdy? - zdumiała się Lisette, ale nie zawracała sobie tym faktem więcej głowy, tylko zaprosiła koleżankę na swoje przyjęcie, mimo że zdawała się za nią nie przepadać.
- Dzięki, ale nie wiem, czy uda mi się wyrwać - migała się Lynn. – Poza tym muszę jeszcze...
- Och, daj spokój - odparła Lisette, uśmiechając się pobłażliwie. - Chyba się mnie nie boisz, co?
- Nie! Ja tylko... - zaczęła, ale jej przerwałem.
- Jeżeli nie chce iść, nie trzeba jej zmuszać - wtrąciłem się, ku zaskoczeniu obu pań.
Lynn spojrzała na mnie tak, jakbym czymś ją uraził, po czym powiedziała krótko: „Przyjdę”, okręciła się na pięcie i odeszła, omal nie przewracając kolejnej wchodzącej do lokalu osoby.
- Cresson zawsze była dziwna - stwierdziła Lisette z dezaprobatą. - Wiecznie tylko nauka i praca.
- Lynn pracuje? - zainteresowałem się.
- Tak. Nic wielkiego. Jej ojciec ma warzywniak - prychnęła pogardliwie.
Poczułem złość na swoją towarzyszkę, ale przemilczałem to. Skoro gardziła koleżanką pracującą w sklepie warzywnym, nie łudziłem się, że mogłaby mieć szacunek do początkującego stolarza. Dopiłem jednak swoją herbatę i odprowadziłem dziewczynę do domu, jak na dżentelmena przystało.
Przez tych kilka dni, dzielących mnie od przyjęcia urodzinowego Lisette, spędzałem z solenizantką dużo czasu i im lepiej ją poznawałem, tym bardziej miałem jej dosyć. Patrzyła z góry na wszystkich i na wszystko, ale była tak ładna, że starałem się nie zwracać na to uwagi, choć przychodziło mi to z coraz większym trudem.
Czwartkowe popołudnie wreszcie jednak nadeszło. Ubrałem się w najlepszy strój, jaki miałem (oczywiście, mama nie omieszkała udzielić mi kilku dobrych rad), zapakowałem prezent dla Lisette i ociężałym krokiem ruszyłem w stronę Royal Street. Gdy zostałem wpuszczony do jej rezydencji, większość gości była już obecna.
- Cześć, Warner - powiedziała Lisette, całując mnie w policzek. Wyglądała tak pięknie w długiej, perłowej sukience, że zaparło mi dech w piersiach. Wręczyłem jej prezent, nie odrywając wzroku od jej ślicznej twarzy, po czym zostałem zaproszony do jej ogrodu, gdzie zabawa trwała już w najlepsze.
I właśnie wtedy to się stało...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz