Ogród
państwa Tray wyglądał przepięknie, ozdobiony chińskimi lampionami,
przyczepionymi do żyłek, porozwieszanych wokół koron rozłożystych, wiekowych
drzew. Gdzie nie spojrzeć, stały stoły przykryte białym obrusem i uginające się
pod ciężarem znamienitych potraw. Jedyną rzeczą, która psuła ten cały, można
powiedzieć – idealny świat, byli goście Lisette, którzy sprawiali wrażenie osób
uważających się za władców Wielkiej Brytanii. Wszyscy studiowali na prestiżowych
uniwersytetach, a ich ojcowie byli znanymi przedsiębiorcami. Dopiero wtedy
dotarło do mnie, jak bardzo nie pasuję do tego towarzystwa.
- Pięknie
tu, prawda? - zapytała Lisette zadowolona z siebie, gdy przyglądałem się z
zachwytem lampionom lśniącym niezwykłymi barwami. Nie zdążyłem jej jednak
przytaknąć, ponieważ w tej samej chwili wśród gości podniosły się dziwne
szemrania.
Wielu
spośród zebranych, jak jeden mąż, wskazali palcami na wejście do ogrodu, w
którym stał zapewne kolejny gość Lisette. Odwróciłem się w tamtą stronę, aby
zobaczyć, kto narobił takiego zamieszania. Gdy moje oczy napotkały postać
nieśmiało idącą w kierunku pozostałych gości, poczułem falę gorąca
przepływającą przez całe moje ciało, od cebulek włosów po koniuszki palców.
Dziewczyna,
która pojawiła się na przyjęciu, była tak piękna, że nie byłem w stanie
wyobrazić sobie kogoś doskonalszego. Ubrana w długą, ciemnozieloną sukienkę
podkreślającą barwę jej niesamowitych oczu, wyglądała wspaniale. Jej jasną i
wyrazistą twarz okalały ciemnorude, rozpuszczone włosy.
-
Wszystkiego najlepszego - powiedziała głosem miłym i subtelnym, dziwnie jakoś
znajomym. Wręczyła Lisette paczkę z prezentem i uśmiechnęła się do niej
delikatnie, choć było widać, że i ona nie czuje się dobrze w towarzystwie
wszystkich tych snobów.
- Lynn? -
wydusiłem z siebie zdumiony.
Dziewczyna
jednak nie zaszczyciła mnie ani jednym spojrzeniem.
- Cresson,
widzę, że jednak odkryłaś walory szczotki do włosów - zadrwiła Lisette,
taksując ją wzrokiem. Jej spojrzenie zatrzymało się na dłużej na butach Lynn o
bardzo wysokich obcasach. Zauważyłem, że uśmiechnęła się złośliwie.
Jak na
zawołanie, orkiestra z filharmonii, wynajęta specjalnie przez państwa Tray,
zaczęła grać walca. Do Lynn podszedł jakiś chudy pedancik ubrany w nienagannie
biały garnitur i poprosił ją do tańca.
- Miłej
zabawy - powiedziała Lisette. Rudowłosa niepewnie zerknęła na swoje obcasy, ale
pozwoliła pedancikowi poprowadzić się na sam środek ogrodu.
-
Zatańczymy? - zaproponowałem solenizantce, chcąc mieć Lynn na oku. Widocznie
zależało jej na tym samym, bo dała się zaprowadzić w miejsce, skąd bez problemu
mogliśmy dojrzeć dziewczynę stąpającą bez przekonania w ramionach pedanta.
- Ciekawe,
skąd wytrzasnęła tę sukienkę... - drwiła Lisette. Domyśliłem się jednak, że w
taki sposób daje upust swojej zazdrości.
- Uważam,
że świetnie w niej wygląda - stwierdziłem chłodno, wściekły na swoją partnerkę.
To nie do pomyślenia, jak daleko może sięgać zwykła, ludzka, a zwłaszcza
kobieca złośliwość.
Po
wysłuchaniu jeszcze kilku zgryźliwych komentarzy Lisette odnośnie stroju,
makijażu i fryzury Lynn, zapytałem wściekły, dlaczego w ogóle ją zaprosiła i
nie czekając na odpowiedź, podszedłem prosto do elegancika, mruknąłem
stanowczo: „Odbijamy”, po czym pociągnąłem swoją wybrankę na sam kraniec
ogrodu, skąd byliśmy niewidoczni dla nadąsanej Lisette.
- Co z
tobą? - warknęła Lynn niezadowolona, masując sobie ramię, za które
najwidoczniej zbyt mocno szarpnąłem.
-
Przepraszam... - odparłem, łagodniejąc – Chciałem tylko porozmawiać. Lisette
strasznie mnie zdenerwowała.
- A ja mam
być na ukojenie twojego zmartwienia, tak? - niemal krzyknęła Lynn, czerwieniąc
się ze złości. – Zwróciłeś na mnie uwagę dopiero, kiedy zobaczyłeś mnie na
szpilkach i z tapetą na twarzy? Nie myślałam, że jesteś aż takim powierzchownym
bubkiem! - wykrzyczała, ściągając na siebie zainteresowane spojrzenia gości.
- To nie
tak - broniłem się, chociaż czułem, że Lynn ma stuprocentową rację.
- A jak?
Na tej fontannie to zagadnąłeś do mnie z litości, a kiedy nie chciałam pójść na
te cholerne przyjęcie, powiedziałeś Lisette, żeby mnie nie zmuszała! W ogóle
nie zależało ci na tym, żebym przyszła! - zawołała, bliska płaczu.
Chciała
odwrócić się na pięcie i odejść, ale obcas wbił jej się w trawę i zapewne
wywinęłaby niezłego orła, gdybym w porę jej nie złapał. Wyrwała się jednak z
moich objęć, po czym, chcąc uniknąć kolejnego upadku, zdjęła buty i trzymając
je w jednej ręce – uciekła.
- Cresson
zawsze była nadwrażliwą histeryczką - odezwał się przy moim uchu pełen kpiny
głos Lisette. - Wracajmy na przyjęcie - dodała ostro. Wiedziałem, że jest na
mnie zła i dawała mi ostatnią szansę. Nic mnie to już jednak nie obchodziło.
- Wracaj
sama. Nie wydaje mi się, żebym był w stanie dobrze się z tobą bawić. Żegnam -
powiedziałem wściekły.
Lisette
zbladła. Zatrzęsła się z oburzenia i zacisnęła gorączkowo pięści, chcąc mnie
uderzyć. Zręcznie jednak uchyliłem się od ciosu jej ręki i pobiegłem w
kierunku, którym odeszła Lynn.
Nie
doceniłem prawdziwego klejnotu, który czekał tylko, aż będę w stanie odkryć
jego piękno. Zignorowałem najwspanialszą perłę, wybierając tę, która była w
środku pusta i bez wartości. Czułem się jak ostatni drań przyczyniający się do
łez tej jedynej dziewczyny, na której naprawdę mi zależało...
Pomimo tego,
że dzień był niezwykle parny, noc była chłodna i mglista, co dodatkowo
utrudniało mi poszukiwania Lynn. Przebiegłem wzdłuż kilka ulic, dziwnie
opustoszałych, wołając ją najgłośniej, jak mogłem. Odpowiedziała mi głucha
cisza, dzwoniąca w uszach niemiłosiernie.
Wreszcie
nogi same skierowały mnie w stronę fontanny, gdzie spotkałem Lynn po raz
pierwszy. Mimo późnej godziny z marmurowych aniołków wciąż lała się woda
mieniąca się srebrem w blasku księżyca. Moje serce żywiej zabiło, gdy
dostrzegłem skuloną, rudowłosą osóbkę. Przez to, że płakała, rozmazał się jej
makijaż, pozostawiając na policzkach długie, ciemne smugi. Mimo tego, i tak
wyglądała pięknie.
- Co tu
robisz? - zapytała wrogo, kiedy mnie zauważyła.
- Chciałem
cię przeprosić - odparłem, siadając obok niej. – Wiem, że zachowałem się jak
drań, że zwróciłem na ciebie uwagę dopiero dzisiaj, ale...
- Nie ma
żadnego „ale”! - zawołała wściekła. – Gdybym nie przyszła tak ubrana, nigdy byś
nawet nie pomyślał, że mogłabym... - umilkła, rumieniąc się lekko.
- Że
mogłabyś „co”? - zapytałem, przysuwając się do niej nieznacznie.
Lynn nie
odpowiedziała. Ukryła twarz w dłoniach, a ja domyśliłem się, że znowu zaczęła
płakać. Chciałem objąć ją ramieniem i przytulić, ale w tej właśnie chwili,
znienacka, lunął deszcz.
- Chodźmy!
- zawołałem chwytając jej nadgarstek, ale mój głos został zagłuszony przez
potężny grzmot. Zaczęliśmy uciekać. Dobiegliśmy do małej kawiarni, która na
szczęście była jeszcze otwarta. Przemoczeni usiedliśmy przy wolnym stoliku.
Kawiarenka
sprawiała wrażenie o wiele bardziej przytulnej od lokalu, w którym byłem z
Lisette. Nakrycia stołów oraz drobne detale utrzymane były w kolorze czerwonym,
co świetnie współgrało z meblami z mahoniu.
Kiedy
podszedł do nas kelner, Lynn bez zastanowienia zamówiła herbatę, a ja
niechętnie poszedłem w jej ślady, zastanawiając się w duchu, czy dziewczyny
pijają czasem cokolwiek innego.
Gdy kelner
odszedł, spojrzałem uważnie na swoją towarzyszkę. Wyglądała na zmieszaną,
chociaż jej mina utwierdzała mnie w przekonaniu, że wciąż jest na mnie zła i
nie ma zamiaru się do mnie odezwać. Starałem się jakoś zagaić rozmowę, ale Lynn
tępo wpatrywała się w stojące na stoliku serwetki. Gdy kelner przyniósł nasze
napoje, wypiła herbatę jednym, potężnym łykiem, starła z twarzy rozmazany
makijaż, po czym podniosła się z miejsca i odeszła. Pobiegłem za nią.
- Lynn,
poczekaj! - wołałem.
Na
szczęście dogoniłem ją szybko, bo w swoich butach poruszała się bardzo
niepewnie. Szarpnąłem za jej ramię, a kiedy nasze spojrzenia (jej wzburzone,
moje pełne determinacji) się spotkały, pocałowałem ją bez zastanowienia. Jedno
zetknięcie ust z Lynn raz na zawsze wybiło mi z głowy wszystkie inne kobiety.
*
- I to by
było wszystko. - zakończył tata zachrypniętym głosem.
- Jak to
„wszystko”? - spytała Petunia, wyraźnie spragniona dalszych szczegółów. - Co
było później?
- Po tym
pocałunku Lynn mi wybaczyła i od tamtej pory byliśmy już razem.
- Piękna
historia... - westchnęłam rozmarzona, wyobrażając sobie siebie i Jamesa
siedzących w romantycznej kawiarni.
- Wcale
nie taka piękna - zaprzeczył ojciec. - Ślub wzięliśmy bardzo szybko, co nie
podobało się zarówno mojej matce, jak i rodzicom Lynn. Na prawie dwa lata
straciliśmy z nimi kontakt. Było nam bardzo ciężko. Gnieździliśmy się w ciasnej
kawalerce, często się kłóciliśmy i omal nie doszło do rozwodu. Potem jednak
urodziła się Petunia, później Lilianne i... przetrwaliśmy.
Pochyliłam
się nad albumem, który tata wciąż trzymał na swoich kolanach. Na jednym z
czarno–białych zdjęć widniała postać chudej dziewczyny w wielkich okularach
przesłaniających oczy. Widziałam tę fotografię już wiele razy, ale nigdy bym
nie zgadła, że przedstawia ona moją matkę. Na kolejnym zdjęciu pojawiała się
już ta Lynn Evans, którą znałam. Piękna, młoda kobieta patrząca na świat z
dystansem i spokojem. Obok niej stał mężczyzna o jasnych włosach i atletycznej
budowie ciała... Tata...
- Dlaczego
nigdy nam o tym nie opowiedzieliście? - zapytałam zdumiona. W głowie mi się nie
mieściło, aby rodzice przez tyle lat nie mieli sposobności do wyjawienia nam
swoich losów.
- Pewnie
zapomnieliśmy - powiedział tata, uśmiechając się lekko.
- Jak
można o czymś takim zapomnieć? - spytała Grace z powątpiewaniem, pochylając się
do przodu, aby lepiej widzieć fotografie w albumie.
- Cóż,
jakoś nigdy nie przywiązywaliśmy wagi do przeszłości - stwierdził ojciec z
prostotą w głosie. - A teraz uznałem, że warto o tym wszystkim komuś
opowiedzieć. Pośpiech nie jest wskazany w uczuciach - dodał, spoglądając na
Petunię i Vernona - Gdybym poszedł za swoim pierwszym impulsem, wybrałbym
Lisette i przegapił prawdziwą miłość.
- Rozumiem
- odparła moja siostra. – A z tym ślubem... to chyba jednak poczekamy... -
dodała, po czym obie, tknięte tą samą myślą, przytuliłyśmy się do naszego taty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz