„Dopiero
dzisiaj poznałam historię moich rodziców. Zadziwiające... Wydawało mi się, że
znam ich jak przysłowiowe łyse konie, a tu proszę: niespodzianka za
niespodzianką”.
Ruda
główka bezsilnie opadła na poduszkę. Po podróży do Londynu Lily była wyczerpana.
Z nadmiaru wrażeń nie zdążyła nawet opisać wszystkich swoich przygód w
pamiętniku. Czując piasek pod powiekami, niezgrabnym ruchem ręki zamknęła
zużytą książeczkę, wypełnioną jej zwierzeniami od piątej klasy nauki w
Hogwarcie, powiodła zmęczonym wzrokiem po pokoju, który nic nie zmienił się od
wakacji, jeśli nie liczyć większej warstwy kurzu pokrywającego meble i podłogę,
po czym zasnęła snem sprawiedliwego, nie troszcząc się więcej o nic.
Gdy
obudziła się następnego dnia, nie była w stanie przypomnieć sobie, co się
stało. Na wpół śpiąca wymacała ręką zegarek i, mrużąc oczy, wpatrzyła się w
jego tarczę, na której wskazówki wyraźnie zapowiadały godzinę wpół do siódmej
rano.
Nagle Lily
zerwała się z łóżka jak oparzona i, omal nie przewracając się o swój kufer,
który ustawiła na samym środku pokoju, podbiegła do okna, po czym odsłoniła
zasłony tak gwałtownym ruchem, jakby jej zamiarem było podarcie ich na kawałki.
Gdy jej
oczom ukazały się szronowe kwiaty okalające w całości szybę, pisnęła z radości
niczym dziecko, które dostało wreszcie swoją wymarzoną zabawkę i, wirując po
pokoju, zaczęła krzyczeć:
- Śnieg!
Śnieg! Dziś Wigilia i mamy śnieg! - wołała.
Wprawdzie
w Wielkiej Brytanii dzień 24 grudnia nie był jakimś specjalnym świętem, ale
panna Evans była innego zdania. Wigilia wiązała jej się z czasem oczekiwania,
ubierania choinki i z... mamą, która była jej nieodłącznym elementem od wielu
lat.
Lily
opuściła swoją samotnię i, nie przestając obwieszczać swojego odkrycia, zbiegła
lekko ze schodów, po czym wparowała do pokoju gościnnego, w którym nocowała
Grace. Zastała dziewczynę zarytą pod kołdrą, zza której wystawało tylko kilka
pasemek czarnych niczym węgiel włosów. Śpiąca nie robiła sobie nic z jej
rozemocjonowanych pisków, a kiedy Lily usiłowała zbudzić ją, kilkakrotnie
potrząsając jej ramieniem, burknęła coś zdenerwowana i odwróciła się do rudej
plecami. Evans pokręciła głową z politowaniem i postanowiła zająć się
„uświadamianiem” pozostałych domowników.
Petunia
oczywiście skwitowała jej radość w mało przychylny sposób, twierdząc, że
zachowuje się jak dwulatek i że ona osobiście nie ma zamiaru przeżywać Wigilii
jak Żyd okupacji. Lily, nadal w szampańskim nastroju, powędrowała w kierunku
sypialni ojca. Tu czekała ją jednak przykra niespodzianka. Pokój był
opustoszały, a łóżko, na którym spodziewała się zastać śpiącego rodzica,
posłane było niewprawną ręką. Uśmiech szybko zniknął z twarzy dziewczyny,
równie nagle, jak się pojawił.
Jej wzrok
szybko jednak padł na pogięty arkusik na ojcowskiej poduszce. Chwyciła
karteczkę w dwa palce i przeczytała ją na głos, jak gdyby to miało jej pomóc w
zrozumieniu treści:
Tuniu i Promyczku,
Wiem, że będziecie na mnie złe,...
Wiem, że będziecie na mnie złe,...
-
Oj, źle się zaczyna... - pomyślała adresatka, śledząc dalszy rządek w pośpiechu
zapisanych liter, które odczytywała z wielkim wysiłkiem:
....ale zmuszony zostałem przez siły wyższe...
-
Zakładając, że takie istnieją - mruknęła pod nosem Lily, czując, jak się zaraz
potem okazało, słuszny żal do rodzica.
...
do pójścia do pracy....
-
Przecież jest Wigilia! - niemal krzyknęła oburzona, nieświadomie gniotąc róg
kartki.
...Tak,
wiem, że jest Wigilia, ale co ja na to poradzę? Postaram się zdążyć na kolację,
chociaż nie obiecuję, bo z tego, jak mnie poinstruowano, wynika, że mam masę
roboty. Jak pewnie wiecie, dzisiaj, oprócz Sophie, odwiedzą nas również
Dursley'owie. Przygotujcie coś smacznego na kolację.
Całuję.
Tata.
- Za
jakie grzechy?! - zawołała rozgoryczona.
Hephzibah
i Ethelbert Dursley nigdy nie cieszyli się jej zbytnią sympatią. Lily uważała
ich za snobistycznych gburów, którzy na każdym kroku musieli znaleźć sposobność
do pochwalenia się ich najnowszymi nabytkami, do których zaliczali przede
wszystkim białego garbusa, największą (i prawdopodobnie jedyną) miłość pana
Ethelberta.
Na całe
szczęście przyjechać miała też mama Grace. Dzięki temu Lily mogła przynajmniej
liczyć na to, że nie będzie musiała w samotności wysłuchiwać jakichś
pretensjonalnych uwag dotyczących sąsiadów czy firmy pana Dursley'a ani
przyglądać się matce Vernona, ślepo zapatrzonej w małżonka. Nie można też
pominąć „uroczej” Marge, przyszłej szwagierki Petunii. Ruda nie znała bardziej
nietaktownej i nieobytej osoby.
Myśl, że
Grace i Sophie będą towarzyszkami jej niedoli, była nieco egoistyczna, ale
dodawała Lily wiele otuchy.
- Więc
państwo Dursley przyjdą? - zapytała Petunia głosem przepełnionym histerią,
kiedy kilka minut później również zapoznała się z listem od ojca. - To
straszne!
-
Teściowie ci się nie udali, fakt - prychnęła złośliwie Grace, poirytowana, że
jednak siłą rzeczy zmuszona została do opuszczenia swego wygodnego legowiska,
do czego w dużym stopniu przyczyniła się Lily, trzaskając drzwiami i bardzo
głośno mamrocząc pod nosem coś odnośnie pracy w Wigilię. Teraz poprawiała sobie
nastrój, dokuczając Petunii na każdym kroku.
- W co ja
się ubiorę? - zapytała starsza Evansówna załamującym się głosem, bardziej do
siebie, niż do swych towarzyszek.
- To nie
ma znaczenia - burknęła Grace. – Obojętnie, co na siebie włożysz, Dursley'owie
i tak będą uważać, że wyglądasz uroczo. W końcu zamierzasz wyjść za ich syna,
więc wybaczą ci nawet twoją brzydotę, jeśli uwolnisz ich od Vernona.
- Zamknij
się wreszcie! - zawołała Petunia, zamykając się w łazience z niejasnym
zamiarem. Nie opuszczała pomieszczenia przez kolejne dwie godziny, ale Lily i
Grace w ogóle to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, jak dla nich, mogła tam
siedzieć dopóty, dopóki, nie będą potrzebowały przygotować się na przyjęcie
gości. Co jak co, ale pani Hephzibah Dursley zaliczała się do najmniej uprzejmych
komentatorek cudzego stroju.
Gdy
zgryźliwa lokatorka wreszcie opuściła łazienkę, Lily, która właśnie popijała
sok pomarańczowy, zachłysnęła się napojem, patrząc na siostrę w taki sposób,
jak gdyby stanęło przed nią ucieleśnienie jej nocnych koszmarów. Petunia ubrana
była w jaskrawozielony, ciasny płaszcz sięgający do łydek, a na nogach miała
kozaki na wysokich obcasach tego samego koloru. Głowa, zamiast czapki,
osłonięta była białym berecikiem w jaskrawozielone paski,
"zawadiacko" przekrzywionym na prawym uchu. Całości dopełniał już
wprawdzie nie jaskrawy, ale intensywnie zielony makijaż oczu. Lily pomyślała,
że jej siostra przypomina wielkiego, podłużnego pasikonika.
- Wychodzę
- oznajmiła Petunia.
- Na bal
przebierańców? Czy to już karnawał? - zapytała Grace, starając się, by jej
głos zabrzmiał z zuchwałą ironią, co było nadzwyczaj trudne, zważywszy na to,
że cała trzęsła się ze śmiechu.
Petunia
nie odpowiedziała. Zmierzyła ją nienawistnym spojrzeniem, po czym wyszła z
dumnie uniesioną głową.
- Chyba
jednak nie idzie na żaden bal... - stwierdziła Lily, przypatrując się przez
okno jaskrawej postaci sunącej żwawym krokiem przez Magnolia Crescent. Kwiaty
na szybach w dużym stopniu ograniczały jej widoczność. - Ale...
- Ale co?
- zapytała Grace.
- Nie,
nic. Coś mi się przywidziało - odparła Evans, przecierając palcami powieki. -
To pewnie z niewyspania.
- Ha!
- zawołała rozmówczyni triumfalnie. - No to teraz wiesz przynajmniej, jak czuje
się wasz gość, kiedy ktoś zmusza go do wstania przed siódmą.
Lily
uśmiechnęła się niewyraźnie i ponownie zbliżyła twarz do szyby. Za fragmentami
szkła, których nie pokryła srebrna mozaika, roztaczał się widok na Magnolia
Crescent, pokrytą wielką, śnieżną pierzyną. Evans była jednak pewna, że oprócz
Petunii, którą nadal mogła dostrzec, na ulicy był ktoś jeszcze. Ktoś, kogo
bardzo dobrze znała.
- Słuchasz
mnie? - zapytała Grace z wyrzutem. Od ładnych paru minut snuła rozważania na
temat tego, co przygotują na kolację.
- Eee...
Tak, jasne. - odparła Lily nieprzytomnie, odwracając wzrok od okna. - A co
proponujesz?
Nie
doczekała się jednak odpowiedzi, bo w tej oto chwili usłyszała głośne pukanie
do drzwi.
- Czyżby?
- przemknęło jej przez myśl.
Mimowolnym
gestem poprawiła włosy i złapała za klamkę. W jednej chwili na jej twarzy
zakwitł szeroki uśmiech.
- Więc
jednak miałam rację! - zawołała szczęśliwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz