Intensywna
woń konwalii rozchodziła się po całym ogrodzie. Huśtawka poruszała się ruchem
wahadłowym, zaś ja zajęta byłam pleceniem wianuszka z białego kwiecia. Mama
siedziała na ławeczce i co jakiś czas spoglądała na mnie czujnym, zielonym
okiem. Mało kto wyglądał tak dostojnie jak ona, pomimo tego, że ubrana była w
sukienkę w stokrotki, a pasemka rudych włosów wymykały się spod splecionego
niedbale warkocza. Jej postawa pełna była jakiejś niespotykanej godności i
wręcz wymuszała na innych szacunek.
- Mamo? -
zaczęłam, cały czas patrząc na konwalie. Lynn Evans podniosła na mnie oczy w
kolorze intensywnej zieleni.
- Tak?
- Dlaczego
znowu się pokłóciliście? - zapytałam z wyrzutem w głosie. Miałam już osiem lat,
jednak dalej nie mogłam tego wszystkiego pojąć. Te drobiazgowe spory, które
wytrącają kochających się ludzi z równowagi byłyby dla mnie sytuacją niemal
śmieszną, gdyby nie miały one związku z moją rodziną. Mama uśmiechnęła się delikatnie,
choć przyszło jej to z dużym trudem i powiedziała spokojnie:
-
Pamiętasz, kochanie, jak byliśmy nad morzem i wiatr zniszczył twój zamek?
- Tak... -
odparłam, nieco zbita z tropu. Huśtawka się zatrzymała. Nadal żal mi było tej
niezwykłej, piaskowej budowli, która mogłaby stać się dziełem mojego życia, a
która to została po prostu zmieciona z powierzchni ziemi (uprzednio nadepnięta
przez moją ukochaną siostrzyczkę, która to teraz zajmowała się swoją gburowatą
koleżanką, a ja, jako ta młodsza zostałam wyrzucona z domu na skwar w samo
południe), a nad którą pracowałam przez trzy bite godziny najgorszej spiekoty,
jaką w życiu pamiętam.
- No więc
wszystkie spory i kłótnie są jak wiatr na plaży, który niszczy zamki, ale
jednocześnie potrzebny jest, aby turyści nie padli z gorąca - odpowiedziała
mama.
- Co masz
na myśli?
- Bez
kłótni między dwojgiem ludzi żadne uczucie nie jest prawdziwe, a żadne
szczęście pełne.
- Przecież
kiedy się gniewasz, nie jesteś szczęśliwa... - nie dawałam za wygraną.
- To prawda,
ale wierz mi, kochanie, że bez tego również bym nie była. Teraz tego nie
rozumiesz, ale kiedyś przyznasz mi rację - powiedziała, po czym wstała z ławki
i przecięła na skos ogródek, by wrócić po chwili z dwoma porcjami lodów
czekoladowych. Nie musiałam mówić, że od dobrej godziny miałam na nie wielką
ochotę. Taka po prostu była moja mama.
*
Teraz
jednak nawet lody czekoladowe nie byłyby w stanie odmienić nastroju o wiele już
starszej, jednak dalej niekoniecznie jeszcze dojrzałej Lilianne Evans. Leżałam
na łóżku w swoim dormitorium, naburmuszona i zła nie tylko na Jamesa Pottera,
ale na cały świat. Nie podobało mi się, że padał śnieg, że było zimno, że
McGonagall znowu zadała wypracowanie na cztery stopy i że Rogacz przestał już
próbować mnie przepraszać. A próbował, i to niejednokrotnie. Za każdym jednak
razem nie mogłam powstrzymać się od wypominania mu, jak bardzo mnie
rozczarował. Wystarczył tydzień, aby James naprawdę porządnie się na mnie
zdenerwował i odpuścił sobie wszelkiego typu próby pojednawcze. Na próżno
Emily, Alice i Courtney mówiły mi, że zachowuję się jak skończona idiotka i nie
powinnam tak bardzo przejmować się tym, co zobaczyłam owego felernego wieczoru.
Byłam jednak typem człowieka, który nawet, wiedząc, że robi źle, nie umiał się
do tego przyznać.
Nadszedł
grudzień. Śnieżna kołderka utrzymywała się stale na hogwarckich błoniach, z
chwili na chwilę przybierając na swej grubości. Jeżeli zaś chodzi o eliksir dla
Grace, to aby specyfik był skuteczny, należało go przyrządzić na tydzień przed
jego podaniem, więc, po zebraniu wszystkich składników, tymczasowo nie miałam
nic do roboty. Zamyślona, nawet nie zwróciłam uwagi, kiedy otworzyły się drzwi a
w dormitorium pojawiła się zasapana Emily.
- Cześć -
powiedziała wesoło.
- Cześć -
bąknęłam bez entuzjazmu. Przyjaciółka w lot pojęła, co dzieje się w mojej
głowie.
- Dałabyś
już spokój, Lily... - powiedziała pojednawczo. - Zachowujesz się jak...
-
Skończona idiotka? - dokończyłam za nią, po czym wykrzywiłam usta w ironicznym
uśmiechu.
- A nawet
i gorzej - burknęła Norton, wzruszając ramionami z rezygnacją. - Posłuchaj
mnie. Kochasz Jamesa i obie doskonale o tym wiemy. Jemu też na tobie zależy...
- Nie
powiedziałabym - wtrąciłam oschle.
- Lily!
Przeprosił cię już ze dwadzieścia razy. Czego ty jeszcze chcesz? Jego krwi?
Posłuchaj, przeginasz i to grubo. Jak tak dalej pójdzie, James szybko znajdzie
sobie dziewczynę, która nie będzie stroić mu fochów za byle przewinienie.
Zachowujesz się jak obrażona księżniczka.
- To teraz
ty mnie posłuchaj! - odparłam, unosząc się na łokciach i patrząc na
przyjaciółkę ze złością. - To jest tylko i wyłącznie moja sprawa.
- Żebyś
później nie żałowała - prychnęła Emily wściekła, po czym opuściła dormitorium,
mrucząc pod nosem coś, co brzmiało jak "fochy", "problemy"
i "kogo obchodzi Snape".
- Niech
idzie - pomyślałam, przekręcając się na lewy bok. Srebrzysta substancja w
myślodsiewni zawirowała ponownie.
*
Wielka
Sala była przepięknie oświetlona. Przez granatowe sklepienie przedzierały się
do wnętrza nie tylko płatki śniegu, ale i gwiazdy, których błyski roztaczały
się na całą długość i szerokość tego pomieszczenia. Skończyłam jeść kolację i
powoli ruszyłam w stronę wyjścia. Niemal natychmiast poczułam silną, ciepłą
rękę na swoim przegubie.
- Lily...
Odwróciłam
się. James stał przede mną w pozie, której brakowało tej jego zwykłej pewności
siebie. Wsadził ręce do kieszeni i powiedział, nie spuszczając ze mnie wzroku:
-
Przepraszam...
- Mam już
tego dosyć, James. Ile razy jeszcze usłyszę to twoje przepraszam, co? -
zapytałam chłodno - Jeżeli ci się wydaje, że twój limit błędów i wykroczeń nie
został przekroczony, to się mylisz. Poza tym, jeśli już kogoś powinieneś
przepraszać, to Severusa.
- Ja
miałbym przepraszać JEGO? - oburzył się James.
- Sam
widzisz - stwierdziłam, wzruszając z rezygnacją ramionami. Irytowało mnie to,
że do Pottera w dalszym ciągu nic a nic nie docierało.
- Nie
wiem, o co ci chodzi. Przecież Snape...
- Och, daj
już spokój Snape'owi! - fuknęłam.
- Skoro
tak go bronisz, może powinienem dać raczej spokój tobie? - zapytał James
wściekły, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł.
*
Od tego
czasu ani razu się do mnie nie odezwał. Ba, nie raczył nawet spojrzeć w moim
kierunku, zupełnie jakbym to ja zawiodła jego zaufanie i zachowała się nie w
porządku. Zupełnie nie rozumiałam, jak to było możliwe, że James zawsze
potrafił odwrócić kota ogonem i nawet teraz wszyscy nasi przyjaciele byli po
jego stronie. Czy naprawdę nikt poza mną nie uważał, że znęcanie się nad
Severusem było podłe?
Emily
wróciła do dormitorium zła i nadąsana. Klapnęła na swoje łóżko i przez
najbliższe pół godziny nie dawała żadnych oznak życia. Zaniepokojona zajrzałam
za purpurową kotarę.
-
Pokłóciłaś się z Blackiem? - zapytałam, zapominając o tym, że dosłownie kilkadziesiąt
minut temu pokłóciła się ze mną. Jej zachowanie było do tego stopnia osobliwe,
że po prostu musiałam wiedzieć, co się z nią dzieje.
- Nie... -
burknęła, przyciskając twarz do poduszki.
- Więc co
jest grane?
- Nic.
- Em?
- Co? -
warknęła zdenerwowana przyjaciółka, mrugając złowieszczo niebieskim okiem.
- Martwię
się o ciebie - odparłam, niezrażona jej zachowaniem.
- Bez
potrzeby - stwierdziła chłodno. Teraz dopiero zauważyłam, że Emily od dłuższej
chwili trzyma w ręce kawałek pergaminu. Nim zdążyła zareagować, zabrałam jej ów
świstek i zamarłam, przeczytawszy treść...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz