poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Jak wiatr na plaży


Intensywna woń konwalii rozchodziła się po całym ogrodzie. Huśtawka poruszała się ruchem wahadłowym, zaś ja zajęta byłam pleceniem wianuszka z białego kwiecia. Mama siedziała na ławeczce i co jakiś czas spoglądała na mnie czujnym, zielonym okiem. Mało kto wyglądał tak dostojnie jak ona, pomimo tego, że ubrana była w sukienkę w stokrotki, a pasemka rudych włosów wymykały się spod splecionego niedbale warkocza. Jej postawa pełna była jakiejś niespotykanej godności i wręcz wymuszała na innych szacunek.
- Mamo? - zaczęłam, cały czas patrząc na konwalie. Lynn Evans podniosła na mnie oczy w kolorze intensywnej zieleni.
- Tak?
- Dlaczego znowu się pokłóciliście? - zapytałam z wyrzutem w głosie. Miałam już osiem lat, jednak dalej nie mogłam tego wszystkiego pojąć. Te drobiazgowe spory, które wytrącają kochających się ludzi z równowagi byłyby dla mnie sytuacją niemal śmieszną, gdyby nie miały one związku z moją rodziną. Mama uśmiechnęła się delikatnie, choć przyszło jej to z dużym trudem i powiedziała spokojnie:
- Pamiętasz, kochanie, jak byliśmy nad morzem i wiatr zniszczył twój zamek?
- Tak... - odparłam, nieco zbita z tropu. Huśtawka się zatrzymała. Nadal żal mi było tej niezwykłej, piaskowej budowli, która mogłaby stać się dziełem mojego życia, a która to została po prostu zmieciona z powierzchni ziemi (uprzednio nadepnięta przez moją ukochaną siostrzyczkę, która to teraz zajmowała się swoją gburowatą koleżanką, a ja, jako ta młodsza zostałam wyrzucona z domu na skwar w samo południe), a nad którą pracowałam przez trzy bite godziny najgorszej spiekoty, jaką w życiu pamiętam.
- No więc wszystkie spory i kłótnie są jak wiatr na plaży, który niszczy zamki, ale jednocześnie potrzebny jest, aby turyści nie padli z gorąca - odpowiedziała mama.
- Co masz na myśli?
- Bez kłótni między dwojgiem ludzi żadne uczucie nie jest prawdziwe, a żadne szczęście pełne.
- Przecież kiedy się gniewasz, nie jesteś szczęśliwa... - nie dawałam za wygraną.
- To prawda, ale wierz mi, kochanie, że bez tego również bym nie była. Teraz tego nie rozumiesz, ale kiedyś przyznasz mi rację - powiedziała, po czym wstała z ławki i przecięła na skos ogródek, by wrócić po chwili z dwoma porcjami lodów czekoladowych. Nie musiałam mówić, że od dobrej godziny miałam na nie wielką ochotę. Taka po prostu była moja mama. 

*

Teraz jednak nawet lody czekoladowe nie byłyby w stanie odmienić nastroju o wiele już starszej, jednak dalej niekoniecznie jeszcze dojrzałej Lilianne Evans. Leżałam na łóżku w swoim dormitorium, naburmuszona i zła nie tylko na Jamesa Pottera, ale na cały świat. Nie podobało mi się, że padał śnieg, że było zimno, że McGonagall znowu zadała wypracowanie na cztery stopy i że Rogacz przestał już próbować mnie przepraszać. A próbował, i to niejednokrotnie. Za każdym jednak razem nie mogłam powstrzymać się od wypominania mu, jak bardzo mnie rozczarował. Wystarczył tydzień, aby James naprawdę porządnie się na mnie zdenerwował i odpuścił sobie wszelkiego typu próby pojednawcze. Na próżno Emily, Alice i Courtney mówiły mi, że zachowuję się jak skończona idiotka i nie powinnam tak bardzo przejmować się tym, co zobaczyłam owego felernego wieczoru. Byłam jednak typem człowieka, który nawet, wiedząc, że robi źle, nie umiał się do tego przyznać.
Nadszedł grudzień. Śnieżna kołderka utrzymywała się stale na hogwarckich błoniach, z chwili na chwilę przybierając na swej grubości. Jeżeli zaś chodzi o eliksir dla Grace, to aby specyfik był skuteczny, należało go przyrządzić na tydzień przed jego podaniem, więc, po zebraniu wszystkich składników, tymczasowo nie miałam nic do roboty. Zamyślona, nawet nie zwróciłam uwagi, kiedy otworzyły się drzwi a w dormitorium pojawiła się zasapana Emily.
- Cześć - powiedziała wesoło.
- Cześć - bąknęłam bez entuzjazmu. Przyjaciółka w lot pojęła, co dzieje się w mojej głowie.
- Dałabyś już spokój, Lily... - powiedziała pojednawczo. - Zachowujesz się jak...
- Skończona idiotka? - dokończyłam za nią, po czym wykrzywiłam usta w ironicznym uśmiechu.
- A nawet i gorzej - burknęła Norton, wzruszając ramionami z rezygnacją. - Posłuchaj mnie. Kochasz Jamesa i obie doskonale o tym wiemy. Jemu też na tobie zależy...
- Nie powiedziałabym - wtrąciłam oschle.
- Lily! Przeprosił cię już ze dwadzieścia razy. Czego ty jeszcze chcesz? Jego krwi? Posłuchaj, przeginasz i to grubo. Jak tak dalej pójdzie, James szybko znajdzie sobie dziewczynę, która nie będzie stroić mu fochów za byle przewinienie. Zachowujesz się jak obrażona księżniczka.
- To teraz ty mnie posłuchaj! - odparłam, unosząc się na łokciach i patrząc na przyjaciółkę ze złością. - To jest tylko i wyłącznie moja sprawa.
- Żebyś później nie żałowała - prychnęła Emily wściekła, po czym opuściła dormitorium, mrucząc pod nosem coś, co brzmiało jak "fochy", "problemy" i "kogo obchodzi Snape".
- Niech idzie - pomyślałam, przekręcając się na lewy bok. Srebrzysta substancja w myślodsiewni zawirowała ponownie.  

*

            Wielka Sala była przepięknie oświetlona. Przez granatowe sklepienie przedzierały się do wnętrza nie tylko płatki śniegu, ale i gwiazdy, których błyski roztaczały się na całą długość i szerokość tego pomieszczenia. Skończyłam jeść kolację i powoli ruszyłam w stronę wyjścia. Niemal natychmiast poczułam silną, ciepłą rękę na swoim przegubie.
- Lily...
Odwróciłam się. James stał przede mną w pozie, której brakowało tej jego zwykłej pewności siebie. Wsadził ręce do kieszeni i powiedział, nie spuszczając ze mnie wzroku:
- Przepraszam...
- Mam już tego dosyć, James. Ile razy jeszcze usłyszę to twoje przepraszam, co? - zapytałam chłodno - Jeżeli ci się wydaje, że twój limit błędów i wykroczeń nie został przekroczony, to się mylisz. Poza tym, jeśli już kogoś powinieneś przepraszać, to Severusa.
- Ja miałbym przepraszać JEGO? - oburzył się James.
- Sam widzisz - stwierdziłam, wzruszając z rezygnacją ramionami. Irytowało mnie to, że do Pottera w dalszym ciągu nic a nic nie docierało.
- Nie wiem, o co ci chodzi. Przecież Snape...
- Och, daj już spokój Snape'owi! - fuknęłam.
- Skoro tak go bronisz, może powinienem dać raczej spokój tobie? - zapytał James wściekły, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł. 

*

Od tego czasu ani razu się do mnie nie odezwał. Ba, nie raczył nawet spojrzeć w moim kierunku, zupełnie jakbym to ja zawiodła jego zaufanie i zachowała się nie w porządku. Zupełnie nie rozumiałam, jak to było możliwe, że James zawsze potrafił odwrócić kota ogonem i nawet teraz wszyscy nasi przyjaciele byli po jego stronie. Czy naprawdę nikt poza mną nie uważał, że znęcanie się nad Severusem było podłe?
Emily wróciła do dormitorium zła i nadąsana. Klapnęła na swoje łóżko i przez najbliższe pół godziny nie dawała żadnych oznak życia. Zaniepokojona zajrzałam za purpurową kotarę.
- Pokłóciłaś się z Blackiem? - zapytałam, zapominając o tym, że dosłownie kilkadziesiąt minut temu pokłóciła się ze mną. Jej zachowanie było do tego stopnia osobliwe, że po prostu musiałam wiedzieć, co się z nią dzieje.
- Nie... - burknęła, przyciskając twarz do poduszki.
- Więc co jest grane?
- Nic.
- Em?
- Co? - warknęła zdenerwowana przyjaciółka, mrugając złowieszczo niebieskim okiem.
- Martwię się o ciebie - odparłam, niezrażona jej zachowaniem.
- Bez potrzeby - stwierdziła chłodno. Teraz dopiero zauważyłam, że Emily od dłuższej chwili trzyma w ręce kawałek pergaminu. Nim zdążyła zareagować, zabrałam jej ów świstek i zamarłam, przeczytawszy treść...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz