poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Wiosna


Czas mijał tak szybko, że, w nawale prac domowych i nauki, uczniowie Hogwartu nawet nie zauważyli, kiedy styczeń przeszedł w luty. Z nadejściem marca w serca młodocianych czarodziejów wstąpiła energia i większy zapał do pracy.       
Błonia powoli zaczęły powlekać się zielenią, a rozłożyste korony drzew Zakazanego Lasu na powrót odradzały się po długim, zimowym odpoczynku. Hogwart odżywał.       
Emily Norton obudziła się jako pierwsza. Wskazówki pękniętego i nieźle już zużytego budzika pokazywały wyraźnie godzinę wpół do szóstej rano. Dziewczyna przeciągnęła się leniwie i odsłoniwszy purpurowe kotary, wyjrzała zza nich z zaciekawieniem. Tak jak się tego spodziewała, była jedyną osobą w dormitorium, której udało się wychynąć spod ciepłej kołdry. Współlokatorki, zagrzebane w pościeli, na pewno nie wstaną jeszcze przez co najmniej godzinę.
Emily wymacała ręką szlafrok i narzucając go na nagie ramiona, na palcach przemknęła do łazienki. W dużym lustrze odbiła się twarz ładnej, wesołej siedemnastolatki o wyrazistych, lazurowych oczach, w których często igrały iście huncwockie iskierki.     
Dziewczyna umyła się z ociąganiem, rozczesała długie, jasne włosy, po czym przebrana w ulubione jeansy i błękitny sweter, podkreślający jej talię, opuściła dormitorium. Niesamowita dla Wieży Gryffindoru cisza niemiłosiernie dzwoniła jej w uszach. Przeszła szybko przez pokój wspólny, jak gdyby samotność bardzo jej szkodziła, po czym wspięła się po krętych schodach wiodących do sypialni chłopców z siódmego roku.         
Uchyliła ostrożnie stare, skrzypiące drzwi i weszła do zagraconego przez różne części garderoby, książki i rzeczy niewiadomego przeznaczenia pokoju. Bez problemu odnalazła łóżko Syriusza. Najciszej, jak to było możliwe, przysunęła sobie krzesło i usiadła na nim, nie spuszczając wzroku z twarzy śpiącego chłopaka.     
Black wyglądał zupełnie inaczej niż zazwyczaj. W dzień pełen był zarozumiałości, pewności siebie, ironii i złośliwości. Zupełnie różnił się od Łapy, którego znała ze swoich tajnych eskapad do dormitorium chłopców, które stanowiły jeden z jej największych sekretów. Syriusz, na którego teraz patrzyła, zdawał się być łagodnym i spokojnym człowiekiem, a delikatny uśmiech, błąkający się w kącikach jego warg, dodawał mu jeszcze tajemniczości i tego niezwykłego wdzięku, któremu Emily nie potrafiła się oprzeć.      
Ilekroć budziła się o wczesnej godzinie, natychmiast przychodziła tutaj, popatrzeć na śpiącego ukochanego. Jego widok sprawiał, że serce Nortonówny zaczynało szybciej bić, a na ciało wstępowała gęsia skórka.          
Nigdy jednak nie czekała, aż Syriusz się obudzi. Chłopak nie miał pojęcia o jej odwiedzinach. Kiedy tylko Emily uznawała, że jest już dostatecznie późno, całowała ukochanego w policzek i najciszej, jak tylko się dało, opuszczała jego sypialnię.
Jasnowłosa westchnęła cichutko, spoglądając na zegarek. Chcąc dokończyć rytuału, pochyliła się nad śpiącym chłopakiem. Kiedy jednak znalazła się dostatecznie blisko, poczuła, jak jego ramiona oplatają jej talię.       
Syriusz otworzył oczy i spojrzał na nią zadowolony.        
- Miła pobudka... - oznajmił szeptem, usiłując ją pocałować. Kiedy Emily jednak zręcznie wyminęła jego usta, podniósł się na łokciach i zapytał - Co tu robisz? Czyżbym zapomniał o własnych urodzinach? 
- Nie - odpowiedziała, spuszczając wzrok.  
Łapa chwycił w dłonie jej twarz i uśmiechnął się łobuzersko.      
- To może ja udam, że dalej śpię, a ty zrobisz to, co miałaś w planach, hmm?   
Emily wreszcie się uśmiechnęła. Nie czekając, aż Black ponownie się położy, obdarzyła go czułym pocałunkiem, który ten automatycznie odwzajemnił.       
Nortonówna nie wiedziała, czy istnieje na świecie jakikolwiek mężczyzna, który posiadałby równie zmysłowe i miękkie usta co Syriusz. Umiejętność wzbudzania w kobietach pożądania Łapa musiał mieć po prostu we krwi. Sposób, w jaki jego język muskał jej podniebienie, w jaki jego dłonie sunęły po jej ciele, w jaki jego oddech rozgrzewał jej skórę sprawiał, że nie była w stanie zebrać myśli, całą sobą chłonąc dotyk, zapach i smak Syriusza Blacka.       
- Chyba się nie dowiem, co tu robisz... No, ale coś za coś - pomyślał chłopak, ponownie tonąc w pocałunku. 

*

W przeciwieństwie do swojej najlepszej przyjaciółki, Lily Evans nie miała w planach wczesnego wstawania. Po wczorajszym ślęczeniu w bibliotece do drugiej w nocy, postanowiła cały dzień, a przynajmniej sporą jego część, spędzić w łóżku. Była w końcu długo wyczekiwana sobota, wolna od zajęć i prac domowych.            
W pewnej jednak chwili wrażliwe ucho Lily wyłapało odgłos dziwnego stukania na schodach. Dziewczyna niechętnie otworzyła oczy i uświadomiwszy sobie, że nie ma jeszcze szóstej, zaklęła cicho pod nosem. W chwilę później drzwi dormitorium otworzyły się. Evans usłyszała czyjeś kroki, po czym ktoś delikatnie odsunął kotary jej łóżka.       
- Co tam znowu? - warknęła, zakrywając głowę poduszką.         
- Właściwie to nic - odparł rozbawiony głos.          
Lily zerwała się jak oparzona i, odsuwając z czoła niesforne kosmyki, powiedziała zachrypniętym głosem:           
- Co ty tu robisz?      
James uśmiechnął się szelmowsko i odpowiedział, starając się nie obudzić współlokatorek swojej ukochanej:    
- To wszystko wina twojej przyjaciółki.     
- Co? - zapytała Lily, niewiele rozumiejąc.            
- Wyobraź sobie, że Norton rezyduje sobie właśnie w naszej sypialni. Oczywiście Łapa bardzo się z tego cieszy...          
- Zaczęli rozrabiać i cię obudzili? - odgadła Lily, której powoli przechodziła senność.   Potter pokiwał twierdząco głową.     
- Kiedy tak na nich patrzyłem, doszedłem do wniosku, że nie możemy zostać daleko w tyle... - mruknął, kładąc ciepłe wargi na ustach zielonookiej.
- Pójdziemy na śniadanie? - zapytała dziewczyna po dłuższej chwili.      
- Lily, zmiłuj się... Jest szósta nad ranem.  
- Racja - stwierdziła Evans, po czym jej wzrok padł na niedomknięty kufer. - Poczekasz chwilkę? Ubiorę się i pójdziemy na spacer.    
James nie ukrywał, że najchętniej nie ruszałby się z łóżka dziewczyny, ale posłusznie zaczekał, aż ukochana pojawi się w drzwiach łazienki. Lily wyglądała ślicznie, ubrana w brązowy płaszczyk i długie sztruksowe spodnie w podobnym kolorze. 
- Chodźmy - powiedziała, chwytając pewnie rękę Rogacza.

*

 
         Błonia wyglądały ślicznie. Na połaciach zieleni lśniły kropelki rosy, a z  komina chatki Hagrida wydobywał się srebrzysty dym. Emily silniej złapała Syriusza za ramię.
        - Kocham cię... - szepnęła rozanielona.
       Chłopak uśmiechnął się lekko. Właściwie nigdy nie usłyszała od niego podobnej deklaracji. Byli razem, ale nie przypominało to w najmniejszym nawet stopniu związku Lily i Jamesa. Uczucie rudowłosej i Pottera widać było w każdym geście, słowie, spojrzeniu... Z kolei Syriusz zdawał się nie traktować Emily ani w połowie tak poważnie, jak Rogacz traktował Evansównę. Owszem, był z nią dłużej niż z jakąkolwiek inną dziewczyną, ale Norton nigdy nie poczuła, by jego serce faktycznie do niej należało. Czasem odnosiła wrażenie, że Łapa jest z nią z wygody i przyzwyczajenia, co z upływem czasu coraz bardziej ją niepokoiło.
       - Chyba się nie doczekam... - mruknęła posępnie, spoglądając na trawę pod swoimi stopami.
       - Czego? - spytał Black spokojnie.
       - Aż kiedyś powiesz mi to samo...
      - Nie bądź dziecinna - odpowiedział obojętnie, zerkając w kierunku chatki Hagrida. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, jak dawno nie odwiedzał przyjaciela.
       - Dziecinna? Czy miłość jest dziecinna? - zapytała ze złością Emily, mimowolnie puszczając rękę chłopaka.
     - Co z tobą? - zapytał Łapa, unosząc brwi. Zdecydowanie nie miał ochoty wysłuchiwać pretensji swojej dziewczyny z samego rana.
      - Powiedz mi wprost: dlaczego ze mną jesteś? - odważyła się spytać Emily.
      - Nie rozumiem, o co ci chodzi - warknął.
      - Chcę wiedzieć!
     Black westchnął i z miną cierpiętnika odwrócił się w stronę dziewczyny.
      - Dlaczego teraz?
      - Posłuchaj... Jesteśmy razem już od piątej klasy. Początkowo wcale mi nie przeszkadzało, że nie czujesz do mnie tego, co ja do ciebie. Myślałam, że zaczęło ci na mnie zależeć, kiedy urządziłeś mi aferę przez Craiga i napisałeś do mnie liścik od rzekomego "cichego wielbiciela". Cały czas czekałam, aż powiesz mi wreszcie, że mnie kochasz, że jestem dla ciebie kimś ważnym...
      - Jesteś - przerwał jej Syriusz.
      - Co do mnie czujesz? - drążyła.
     - Ja... No.... Jesteś osobą, z którą dobrze się czuję, z którą mogę się zabawić... - zaczął, ale od razu zdał sobie sprawę, że powiedział o jedno słowo za dużo. Nie mógł już jednak cofnąć czasu. Usta Emily wykrzywiły się w podkówkę, a do lazurowych oczu napłynęły łzy.
    - Zabawić? Trzeba było tak od razu! - krzyknęła, po czym, nie zważając na to, że Syriusz próbuje coś jeszcze powiedzieć, pobiegła prosto w stronę zamku, spotykając po drodze wychodzących Lily i Jamesa.
   - Emily? Co z tobą? - zapytała z troską Evans, ale przyjaciółka minęła ją bez słowa. Ruda chciała za nią pobiec, ale  poczuła rękę Pottera  na swoim ramieniu.
    - Zostaw... Ona chyba chce być teraz sama...
Lily jednak wolała dowiedzieć się, co gryzie jej najlepszą przyjaciółkę, więc, bez zbędnych ceregieli, wyminęła chłopaka i pobiegła w ślad za Nortonówną.
    - No i nici ze spaceru... - mruknął Rogacz ze znużeniem. - Co też ta wiosna robi z człowiekiem...?

Horacy


         "Horacy Slughorn nic nie zmienił się przez te wszystkie lata. Zrozumiałam to już na pierwszej lekcji, zaledwie weszliśmy do jego klasy. Mężczyzna usiadł za wysoką katedrą i, mierząc nas wszystkich zaciekawionym spojrzeniem, powiedział:
          - Witam was, moi drodzy. Ile to już lat minęło, odkąd postawiłem wam "O" z eliksiru pomniejszającego? - zapytał z rozczuleniem. Kątem oka dostrzegłam, że niektórzy uczniowie wymienili między sobą ponure uśmiechy. Nawet do tej pory niewielu z nas opanowało sposób przygotowania owej szczęsnej mikstury. Slughorn jednak zrezygnował z przypominania nam wszystkich naszych niepowodzeń i skupił się na sprawdzaniu listy obecności.
          - Już zapomniałem, że może być taki denerwujący... - mruknął cicho James.
          Gdy sprawy organizacyjne wreszcie zostały załatwione, Slughorn podniósł się z miejsca niechętnie i szarpnął krótko różdżką. Na zakurzonej tablicy pojawiły się ingrediencje potrzebne do przygotowania jednego z eliksirów.
          - Wywar Żywej Śmierci... - powiedział nauczyciel konspiracyjnym szeptem. - Wierząc w kompetencje Prisscilli, przypuszczam, że przerobiła już z wami ten eliksir. Jest to jednak bardzo ważny specyfik i umiejętność przyrządzenia go może być wysoko punktowana w czasie zdawania owutemów, więc powinniście to i owo powtórzyć. Zatem do roboty.
          Uczniowie pochylili się nad kociołkami i zabrali do pracy. Fakt, że już wcześniej udało mi się przygotować Wywar Żywej Śmierci bez zarzutu, okazał się niezmiernie pomocny.
          Kiedy profesor przechadzał się między ławkami, patrzył na mnie z aprobatą i co jakiś czas chwalił efekty mojej pracy, co nieco mnie dekoncentrowało. Chociaż lubiłam naszego nauczyciela, irytowało mnie to, że nie traktował wszystkich swoich uczniów jednakowo.
         - Panie Pettigrew, eliksir od czasu do czasu wypadałoby zamieszać... - mruknął półgębkiem, kiedy wywar Glizdogona zaczął śmierdzieć zgniłymi jajkami.
          Peter bąknął coś cichutko, a Slughorn postawił przy jego nazwisku dużą literkę "O".
          - Powinieneś być bardziej skoncentrowany - mruknęła Alice, jeszcze bardziej pogarszając samopoczucie przyjaciela.
          Po lekcji, kiedy wszyscy uczniowie zbierali się do opuszczenia pracowni, Slughorn poprosił mnie na słówko. Zaczekał, aż pozostali wyjdą, po czym oznajmił:
          - Lily... Lily... Nawet nie wiesz, jak bardzo brakowało mi w Portugalii takich zdolnych uczniów jak ty.
          - Dziękuję... - odparłam onieśmielona.
          - Masz intuicję, naprawdę wspaniałą intuicję... - kontynuował nauczyciel, nie zwracając uwagi na moje zakłopotanie - ...a to nieczęsto się zdarza.
          - Chyba trochę mnie pan przecenia - odważyłam się zasugerować. Nie wydawało mi się, abym była lepsza w eliksirach od Remusa czy Alice, więc miałam wrażenie, że nie zasłużyłam na wszystkie te pochwały.
          - Jak zwykle skromna i urocza - podsumował mnie Slughorn, uśmiechając się do mnie serdecznie. - Wciąż podtrzymuję, że idealnie nadawałabyś się do Slytherinu.
          - Myślę, że oboje wiemy, że pasuję tylko do Gryffindoru - stwierdziłam z przekonaniem, odwzajemniając uśmiech nauczyciela.
          Slughorn nie wyglądał na zadowolonego z mojej odpowiedzi.
          - Skromna, ale i zadziorna... - podsumował, wzdychając - No dobrze, Lily, idealna Gryfonko, możesz już iść.
          - Do widzenia - odparłam grzecznie, po czym odwróciłam się na pięcie i opuściłam pracownię, czując coś w rodzaju satysfakcji."

*
         - Idziesz, Lily? - mruknął James z nutką zniecierpliwienia.
       - Już! - odkrzyknęła dziewczyna, stawiając w pamiętniku ostatnią kropkę. Następnie pochyliła się w stronę swego kufra i umieściła wartościową książeczkę na samym jego spodzie, zaraz za zimowymi swetrami.
       To uczyniwszy, poprawiła przed lustrem włosy i jak na skrzydłach zbiegła ze schodów. W pokoju wspólnym, tak jak się spodziewała, dostrzegła Jamesa, opartego z wdziękiem o ścianę.
          - Cześć - powiedział, oplatając ramionami talię dziewczyny.
          Lily spojrzała na niego figlarnie, po czym, wyswobodziwszy się, zapytała:
          - To co? Idziemy?
         - Właściwie zmieniłem zdanie. Możemy tu zostać - odpowiedział Rogacz z szelmowskim uśmiechem.   Evans uniosła lekko rudą brew, po czym chwyciła chłopaka za nadgarstek.
          - Miał być spacer.
       Potter westchnął z rezygnacją, po czym pozwolił zaprowadzić się na błonia. Nie żałował. Okolice zamku wyglądały wręcz bajecznie, otulone śnieżnym futerkiem, co w połączeniu  z gwiaździstym niebem w tle, stanowiło coś niewiarygodnie pięknego.
          Po chwili poczuł, jak główka Lily opiera się o jego ramię.
          - James... Co z nami będzie po owutemach? - zapytała nieswoim, pełnym napięcia głosem.
         Chłopak poruszył się niespokojnie i spojrzał na nią ze zdziwieniem.
          - Jak to: „co będzie”? Nic się nie zmieni - odpowiedział z przekonaniem.
          - No... ale... nie będziemy widywać się codziennie.
       - Żaden problem  - odparł spokojnie. - Będziemy się przecież i tak często spotykać. Ja odwiedzę  ciebie, ty mnie...
       Przed Lily stanęła nagle perspektywa poznania Potterów.  Bądź co bądź, była jednak szlamą, co rodzicom Rogacza mogło nie odpowiadać.
        James najwidoczniej wyczuł jej strach i zwątpienie, bo po chwili objął ją i, przyciągając do siebie, spojrzał wymownie w jej zielone, wyraziste oczy.
        - Nawet o tym nie myśl... - powiedział łagodnie, jakby penetrował jej umysł, po czym złożył na wargach oszołomionej Lily czuły pocałunek. Gdy dziewczyna poczuła ciepło bijące od Jamesa, była już pewna, że obojętnie co by się nie działo, ze wszystkim sobie poradzi, jeżeli będzie z nią Rogacz.

Złe nowiny


Pomimo ładnej pogody panującej na zewnątrz, sklepienie Wielkiej Sali przypominało idealnie gładki, czarny całun rozpościerający się nad uczniami. Wszystkie stoły przykryte były równie ciemnymi obrusami, a do hogwarckiego godła przymocowany był kir.
- Ktoś umarł... - szepnęła Alice cicho, mimowolnie przysuwając się bliżej Huncwotów. James poczuł, jak ręka Lily zaciska się na jego nadgarstku. Kątem oka dostrzegł również Glizdogona, nerwowo przytupującego z nogi na nogę.
- Podczas obiadu jeszcze tego nie było - mruknął Syriusz, wyraźnie zaniepokojony, wskazując na ponure dekoracje pomieszczenia.
Wszyscy uczniowie rozglądali się bacznie po Wielkiej Sali, jak gdyby chcieli sprawdzić, kogo wśród nich brakuje. Panował tam jednak taki ścisk, co chwilę ktoś wchodził i wychodził, że nie sposób było zdobyć rozeznania w sytuacji.
- Proszę o spokój! - przemówiła ostro profesor McGonagall ze stołu nauczycielskiego. Nikt do tej pory nie zdawał sobie sprawy z jej obecności, toteż wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę. - Zajmijcie miejsca - dodała, już nieco łagodniej.
Lily powiodła za nią wzrokiem. Na krześle, obok nauczycielki transmutacji, jak zwykle siedział Albus Dumbledore. Tym razem jednak nie wyglądał ani w połowie tak dobrotliwie i serdecznie jak zazwyczaj. Był ponury i dziwnie przygaszony, bez przekonania wpatrując się w swój pusty jeszcze talerz.
Evans dopiero teraz zorientowała się, kogo wśród nich brakowało. Szturchnęła Jamesa w ramię i wskazała na krzesło po lewej stronie profesor McGonagall, zwykle zajmowane przez Prisscillę Madson. Teraz siedział tam otyły mężczyzna wyposażony w dorodne wąsy, mrużący oczy w świetle świec.
- Slughorn? - szepnęła Emily pytająco, wychylając się z przejścia pomiędzy stołami, by dokładniej przyjrzeć się postaci.
Starsi uczniowie Hogwartu znali już dobrze Horacego Slughorna. Od bardzo dawna nauczał tu eliksirów, jednak przed czterema laty zmuszony był zrezygnować ze stanowiska i wyjechać do Portugalii. Mężczyzna był opiekunem Slytherinu i, dzięki jego naukom, Lily szczerze polubiła przygotowywanie magicznych wywarów.
- Czy to znaczy, że Madson...? - zaczęła Alice, ale nie skończyła, bo dyrektor właśnie podniósł się z miejsca.
- Drodzy uczniowie... - zaczął, a w Wielkiej Sali natychmiast ucichły wszystkie rozmowy i szepty. - Bardzo się cieszę, że cali i zdrowi wróciliście do szkoły po przerwie świątecznej. Niestety, muszę już na samym początku podzielić się z wami straszną wiadomością, jaka dotarła do nas z Ministerstwa Magii zaledwie przed godziną. Prisscilla Madson na okres wolnego wyjechała do swojej siostry do Szwecji i.... zginęła.

*

Została zaatakowana podczas pobytu w Sztokholmie. Uderzono w nią kilkoma silnymi zaklęciami. W ciężkim stanie trafiła do szwedzkiego szpitala czarodziejów, gdzie po dwóch dniach zmarła.
Mimo tak jasno wyłożonej sprawy, pośród uczniów ani na chwilę nie ustawały spekulacje związane z nagłym zgonem nauczycielki. Jedni byli pewni, że wpadła w diabelskie sidła, inni, że pojedynkowała się z całą bandą szwedzkich śmierciożerców, a znalazło się nawet kilku takich, którzy utrzymywali, iż to duch Flevile'a ukarał kobietę za niewierność.
- Głupoty... - przemknęło Lily przez myśl, kiedy lawirowała pomiędzy kuframi swoich współlokatorek, chcąc dostać się do łóżka. Gdy dokonała wreszcie tej sztuki, rozpięła od niechcenia kotary i, nie racząc się nawet przebrać, położyła się na wznak, analizując w myślach wszystko, co dzisiaj się wydarzyło.
- Śpisz już? - zapytała Alice szeptem, zaglądając przez purpurowy materiał okrywający jej posłanie ze wszystkich czterech stron.
- Nie... - odparła Lily przeciągle, podnosząc się na łokciach. - Stało się coś?
Larsson, bez uprzedniego zapytania, usadowiła się na jej łóżku i, przeczesując palcami swoje krótkie, brązowe włosy, odezwała się konspiracyjnym szeptem:
- Myślałam o tym, co się stało...
- Jak każdy - zauważyła Evans obojętnie. - Mam tylko nadzieję, że nie zamierzasz dzielić się ze mną tymi chorymi teoriami związanymi ze śmiercią Madson? - spytała z nadzieją. Kiedy otrzymała od przyjaciółki zapewnienie, z jej piersi wydobyło się długie westchnienie ulgi.
- Zauważyłaś, że ostatnio coraz więcej osób... ginie? W "Proroku" poświęcają na to po kilka stron.
- Vol-Voldemort rośnie w siłę - stwierdziła Lily, po raz pierwszy odważywszy się wypowiedzieć imię najgroźniejszego czarodzieja ich czasów. Alice skrzywiła się nieznacznie. - Co jest? Nigdy przedtem ci to nie przeszkadzało... - zauważyła Evans, unosząc brew. Faktycznie, kiedy James i Syriusz używali imienia Czarnego Pana, Larsson nigdy na to nie reagowała.
- To było kiedyś, ale teraz jest inaczej... - mruknęła w odpowiedzi, wlepiając wzrok w swoje paznokcie - Odkąd zginęli rodzice, wiele się zmieniło. Służyli mu, ale... - tu jej głos lekko się załamał. - ...to zawsze była MOJA mama i MÓJ tata.
Lily poczuła nieprzyjemne ukłucie w okolicach serca, po czym, niewiele myśląc, objęła mocno przyjaciółkę.
- Zapłaci za to - powiedziała, niespodziewanie dla samej siebie. - Możesz być tego pewna.
Alice przełknęła głośno ślinę i otarłszy dłonią oczy, odpowiedziała raźno:
- No, pora już spać. Jutro będziesz narzekać, że wyglądasz jak żaba.
Uśmiechnęła się niewyraźnie, po czym podniosła się z łóżka i podreptała w kierunku łazienki, pociągając nosem cichutko. Lily nie wiedziała, czy to wskutek tej rozmowy, czy też może przyczyna leżała zupełnie gdzie indziej, ale tak czy owak, nie zmrużyła oka przez całą noc. 

*

Jeżeli ktoś myślał, że śmierć profesor Madson była tematem jednego wieczoru, był w wielkim błędzie. Na drugi dzień pojawiło się jeszcze więcej bzdurnych teorii, których to liczba nasiliła się do tego stopnia, że podczas śniadania w Wielkiej Sali profesor McGonagall warknęła poirytowana:
- Jeżeli jeszcze raz usłyszę te brednie, każdy dom straci na wstępie po dwieście punktów!
Mimo tak srogiej kary, uczniowie nadal snuli swoje teorie, choć trzeba przyznać, że robili to już mniej jawnie.           
Śmierć profesor Madson nie spowodowała jakichś większych zmian w szkole, toteż młodzi czarodzieje po wczorajszym szoku stopniowo zaczęli znów skupiać się na codziennych obowiązkach, tym bardziej, że pogrzeb nauczycielki miał odbyć się setki kilometrów stąd, w Szwecji, co sprawiało wrażenie, jakby i samo to zdarzenie było równie odległe. Wiele dziewcząt jednak cicho popłakiwało, a i Lily nie mogła pozbyć się smutku.          
- Dziś mamy dwie godziny eliksirów - zauważyła Emily, mimochodem zerkając na plan lekcji.          
- Ymm... - przytaknęła Lily, zaabsorbowana jednak wpatrywaniem się w lewy profil swojego chłopaka, który jak zwykle popisywał się przed grupką Gryfonów.  Gdy James swoim zwyczajem poczochrał włosy i obrócił głowę o trzydzieści stopni, zauważył wzrok zielonookiej i szeroko się do niej uśmiechnął. Ona oczywiście nie pozostała obojętna wobec tak jawnej oznaki sympatii.           
- Ejże! - warknęła Norton rozeźlona, machając ręką przed samym nosem przyjaciółki.         
- Słucham cię, słucham... - odparła ona automatycznie, po czym, chcąc wyglądać w miarę wiarygodnie, odwróciła się od Jamesa i bez zainteresowania zaczęła przeglądać swoje notatki. - O! - zawołała, zauważywszy plan lekcji. - Dzisiaj mamy dwie godziny ze Slughornem!
Emily westchnęła ciężko, jak gdyby właśnie połknęła ołowianą kulę, po czym bez słowa oddaliła się w kierunku klasy do transmutacji. Lily zaś z czystym sumieniem mogła ponownie spojrzeć na ukochanego, który tym razem demonstrował wyjątkowo użyteczne zaklęcie zamiany sowy w garnek, za co otrzymywał zasłużone owacje.          
- Cały Potter... - szepnęła Evans, uśmiechając się do niego ciepło.

Zdjęcia


Samotnia Lily Evans niemal wcale nie różniła się od pokojów zwyczajnych, mugolskich nastolatek. Do jasnych ścian przylegało parę mebli, w tym pękata szafa i lekko rozklekotane biurko, na którym obecnie porozwalane były liczne tomiska o niespotykanych tytułach. „Standardowa Księga Zaklęć – Poziom 7”, „Transmutacja dla zaawansowanych”, czy „Quidditch przez wieki” z pewnością wiele by nie powiedziały dziewięćdziesięciu procent zapytanych o to przechodniów.
Lily w tej chwili jednak nie zastanawiała się nad tym, że różni się od tak dużej grupy ludności z całego świata. Ta rudowłosa dziewczyna o intensywnie zielonych oczach miała o wiele ciekawsze powody do rozmyślań. Kalendarz przyszpilony do ściany zwiastował nieomylnie, że już dzisiaj, za kilka godzin, wróci do Hogwartu po bardzo długiej przerwie świątecznej. Wróci, by zdać owutemy, ostatecznie pożegnać się ze swoim dzieciństwem i wkroczyć na nową drogę życia, zwaną po prostu dorosłością.
Wskazówki budzika, ustawionego na komodzie przy jej łóżku, dawały jej do zrozumienia, iż jest dopiero piąta rano. Lily jednak nie miała zamiaru spożytkować tych paru godzin, dając upust swemu zmęczeniu. O nie!
Dziewczyna podniosła się z łóżka, przeciągnęła leniwie, chcąc pozbyć się senności, po czym, najciszej, jak to było możliwe, wyciągnęła spod biurka swój wysłużony  kufer, który wraz ze swoją właścicielką od pierwszej klasy odbywał podróż z i do Hogwartu. Następnie zaczęła zbierać z biurka wszystkie swoje książki, kawałki pergaminu, kałamarz oraz różne inne akcesoria, mniej lub bardziej potrzebne jej do nauki. Gdy udało jej się już domknąć wieko kufra, co przyszło jej z niemałym trudem, a do wyjazdu wciąż pozostawało jeszcze kilka godzin, Lily zapaliła nocną lampkę, po czym sięgnęła do szuflady, wyjmując z niej małe, kartonowe pudełko, wypełnione ruchomymi fotografiami.
Na pierwszej z nich widniała Alice – dziewczyna o krótkich, brązowych włosach i oczach tej samej barwy. Leżała na łóżku w dormitorium dziewcząt, przeglądając opasłe tomisko „Historii Hogwartu”. Emily siedziała obok niej, trzymając w ręku gazetę „Czarownica” i robiąc minę, jak gdyby uważała się za równą największym uczonym tego świata. Było oczywiste, że po prostu papuguje zachowanie Alice z właściwym sobie wdziękiem.
- Kochane przyjaciółki... - przemknęło Lily przez myśl.
Wtedy jednak jeszcze nie wiedziała, że każda z nich musi zmagać się z przeciwnościami losu, przy których jej zmartwienia wydawały się być prozaiczne, płytkie i bezsensowne. Nie miała pojęcia, że Alice nigdy nie miała kochającej rodziny, a państwo Larsson byli śmierciożercami. Historia siostry Emily również była jej obca.
Dotknęła opuszkami palców brzegów fotografii. Obie przyjaciółki spojrzały na nią z uśmiechem. Po policzku Lily pociekła pojedyncza łza. Jak to możliwe, że przez te wszystkie lata widziała tylko swoje problemy i swoje nieszczęścia? Pamiętała, jak niejednokrotnie żaliła się Emily, że nie potrafi już dłużej znosić zachowania Jamesa. Ta wtedy wydymała dziwnie usta, zupełnie, jak gdyby chciała wykrzyczeć jej w twarz, że istnieją o wiele gorsze rzeczy na świecie od wiecznie odrzucanego przez nią chłopaka.
Właściwie tylko przypadek zadecydował o tym, by przyjaciółki uchyliły przed nią rąbka swoich tajemnic, mimo iż wielokrotnie mówiły, że mają do Evans bezgraniczne zaufanie.
Lily energicznie otarła łzę palcem wskazującym, po czym przyjrzała się kolejnemu zdjęciu. Musiało być zrobione bardzo dawno temu. Na pierwszym planie znajdował się młody chłopak, w którym zielonooka natychmiast rozpoznała jedenastoletniego Jamesa. Rogacz właśnie pociągnął ją za włosy. Dojrzała na twarzy swego młodszego „ja”, wyraz bezgranicznego oburzenia i złości. Była pewna, że w chwilę po tym incydencie, powiedziała coś w stylu: „Daj mi wreszcie spokój Potter! Mówiłam ci, że jesteś idiotą?"
Mimowolnie parsknęła śmiechem. Teraz, kiedy ten „idiota” był już najważniejszym mężczyzną w jej życiu, nie była w stanie sobie wyobrazić, jak to się stało, że przez tyle lat go nie znosiła. Relacje między nimi zmieniły się znacznie od piątej klasy, gdy James zaczął starać się zdobywać jej serce w inny sposób, a mianowicie – poprzez zazdrość. Pamiętała dokładnie wszystkie dziewczyny Rogacza, gotowe walczyć o jego serce, gdyby ten dał im chociaż cień nadziei na to, że może jednak któraś stanie się kiedyś dla niego kimś więcej niż pocieszycielką po Lilianne Evans. Nigdy jednak nie dostały takiej szansy, więc prędzej czy później sobie odpuszczały. Wprawdzie James już w młodszych klasach umawiał się z innymi dziewczynami, jednak jakoś wcześniej Lily wcale to nie przeszkadzało, być może dlatego, że jednocześnie ciągle usiłował umówić się na randkę właśnie z nią.
Kolejne zdjęcie przedstawiało śliczną dziewczynę o bardzo ciemnych, brązowych włosach i oczach o ciekawym odcieniu, na granicy błękitu i fioletu. Na jej twarzy jak zwykle malował się promienny uśmiech, pełen optymizmu i wiary w lepsze jutro. Courtney Connors, bo to właśnie ona widniała na fotografii, opierała głowę o ramię wysokiego, przystojnego chłopaka.
- Michael... - przemknęło Lilianne przez myśl. - Jak mogłeś?
Mimowolnie przypomniała sobie zdarzenie ze swoich urodzin, kiedy to Courtney z takim spokojem opowiadała jej o swym ostatnim spotkaniu z byłym ukochanym, zupełnie tak, jak gdyby godziła się z faktem, że Michael Danniels już do niej nie należy. Lily nie mieściło się w głowie, jak ten wrażliwy, pełen uroku chłopak mógł tak po prostu dać się uwieść jakiejś Francuzce...
Kolejne zdjęcia przedstawiały na przemian Huncwotów, Emily w objęciach Syriusza, czy Alice z Remusem, kiedy tych dwoje pałało jeszcze do siebie uczuciem. Przewagę fotek stanowił jednak wizerunek szukającego Gryffindoru o urzekających orzechowych oczach i pewnym siebie uśmiechu. Na niektórych fotografiach, tym razem nieruchomych, widniała Petunia, Lynn i Warner Evans, Sophie i Grace. Lily znalazła również jedną, przedstawiające swoją nastoletnią babcię.
Kiedy tak wzrok dziewczyny błądził po twarzach bliskich jej osób, rąbek słońca powoli zaczął ukazywać się nad horyzontem, rozjaśniając niebo swoim blaskiem.
Evans po raz kolejny spojrzała na tarczę zegara. Była siódma. Dziewczyna schowała zdjęcia na swoje miejsce i jak na skrzydłach zbiegła ze schodów. Wparowała do sypialni ojca, po czym zaczęła potrząsać za jego ramię.
- Tato, obudź się!
- Tak, panno Gayles, raport z posiedzenia na jutro... - wychrypiał sennie Warner Evans, zanurzając twarz głębiej w poduszkę.
- Tatooo... - powiedziała Lily przeciągle. – Wiesz, co dzisiaj jest?
- Panno Gayles, wiem, że pojutrze wychodzi pani za mąż, ale czy to ja ustalałem datę? Swoją drogą, co za niedorzeczność brać ślub w środku tygodnia...
- Dziś jest poniedziałek - nie dawała za wygraną dziewczyna, ponownie potrząsając ramieniem ojca.
- Tak, panno Gayles. Znam dni tygodnia, dziękuję.
- TATO! - zniecierpliwiła się. – To ja Lilianne... Lily... Lilusia... Promyczek...
Poskutkowało. Warner Evans otworzył jedno oko, po czym przymknął je ponownie.
- Znowu się zaczyna - bąknął z rezygnacją. – Kochanie, wiem, że ci się tutaj nudzi, ale postaraj się jakoś sobą zająć. Powinienem był ci kupić zwierzątko trzy lata temu, tak jak prosiłaś... Byłby przynajmniej spokój.
- Już siódma! - żachnęła się Lily.
- Tym bardziej pozwól mi się wyspać. Do pracy idę dopiero na trzecią po południu. Miej litość, Promyczku.
Dziewczyna wzięła głęboki oddech, po czym odparła spokojnie.
- Chciałam ci tylko powiedzieć, że dzisiaj twoja córka wraca do Hogwartu, a twoim obowiązkiem jest odwiezienie mnie na dworzec, no i.... zrobienie śniadania.
Pan Evans odwrócił nieco głowę, tak, że w polu jego widzenia znalazł się kalendarz. Gdy upewnił się, że podane przez córkę informacje są w pełni prawdziwe, podniósł się na łokciach, po czym, spojrzawszy na Lily z pobłażaniem, odparł:
- Promyczku... Ile razy mówiłem ci, żeby od razu przechodzić do rzeczy? 

*

Kiedy zegar wybił godzinę dziesiątą, Lily w mało wylewny sposób pożegnała się z Petunią, po czym, przy pomocy ojca, wtaszczyła swój kufer do wnętrza samochodu.
- To cześć - powiedziała w stronę siostry, która właśnie zajęta była patrzeniem z niesmakiem na Laurel, oczyszczającą swoje piórka przy pomocy zgrabnego dziobka. Lilianne pogłaskała sówkę delikatnie, po czym weszła do wnętrza pojazdu pana Evansa.
- Dobrze się odżywiaj, nie wychodź ze szkoły wieczorem, odzywaj się z szacunkiem do nauczycieli, karm Laurel, pierz skarpety i...
- Tato... - mruknęła Lily błagalnie. – Potrafię dać sobie radę, nie musisz się o mnie martwić.
- Taki nawyk - odparł z uśmiechem.
Pół godziny później znajdowali się już na Dworcu King's Cross. Lily stanęła na palcach i czule cmoknęła ojca w policzek, po czym położyła kufer na wózku i przeszła przez barierkę oddzielającą peron dziewiąty od dziesiątego.
- Witamy z powrotem, Lily... - powiedziała, uśmiechając się od ucha do ucha, starając się wyłowić wśród morza hogwarckich uczniów swoje przyjaciółki. Gdy przepchała się do wnętrza pociągu, zaczęła ciekawie rozglądać się po przedziałach, z nadzieją, że zobaczy jakąś znajomą twarz.
Nagle coś ciężkiego zwaliło się na nią niespodziewanie, przygważdżając Evans do ziemi.
- Lily! Nareszcie! - usłyszała wesoły głos, który należeć mógł tylko do jednej osoby...
- Cześć, Em... - odparła ciężko, z trudem podnosząc się z podłogi. – Jak tam święta? - zapytała, otrzepując rękaw z kurzu. Twarz przyjaciółki wykrzywił niezbyt zachęcający grymas.
- W porządku - bąknęła. – Rodzice początkowo nie chcieli mi uwierzyć... Dopiero, kiedy pokazałam im list od Meredith, dali wiarę - wskazała ręką na wolny przedział, do którego natychmiast wtaszczyły swoje kufry. – Chcieli ją odwiedzić w Azkabanie, ale nie otrzymali pozwolenia - zakończyła cierpko, wyjmując pogięty egzemplarz „Czarownicy”. - A co u ciebie?
- James odwiedził mnie w Wigilię - powiedziała Lily, znacząco się rumieniąc. – A Sylwestra spędziłam z Grace. Gdzie Courtney?
- W przedziale ze swoimi koleżankami z Ravenclawu - odparła Emily znad gazety. – Rozmawia z Bernice McLay. Jak było z Jamesem?
- Miło - bąknęła Lily lakonicznie.
Jakoś nie zależało jej na tym, by podzielić się z Norton szczegółami dotyczącymi swojej ostatniej rozmowy z chłopakiem. Emily jednak specjalnie się tym nie przejęła. Była zbyt zajęta czytaniem artykułu o najnowszych metodach podrywu, by zauważyć, że przyjaciółka stara się coś przed nią zataić. Z drugiej strony, Lily była szczerze zdumiona jej zachowaniem.
Oczekiwała, że dziewczyna będzie smutna, przygaszona, a o rozmowie z rodzicami będzie opowiadać z płaczem lub gniewem. Emily jednak sprawiała wrażenie, jakby cała ta sprawa związana z Meredith spłynęła po niej jak zimny prysznic, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu.
- Jak się czujesz? - zapytała Lily, patrząc na nią uważnie. Norton złożyła gazetę i cicho westchnęła.
- Normalnie. Wiesz, trochę się rozkleiłam pod wpływem tego wszystkiego, ale już jest w porządku. ONA sobie na TO zasłużyła...
- To twoja siostra.
- Przecież wiem. Tylko co ja mam na to poradzić? Nie mogę tego cofnąć, więc zostaje pogodzenie się z rzeczywistością. Myślałaś, że przepłaczę całą naszą podróż? - zapytała, unosząc brew.
- Nie, ale myślałam, że...
- Wiem, co myślałaś. Ale Emily Gale Norton nie zamierza płakać. A już zwłaszcza nie przez nią.
Lily westchnęła cichutko i nie powiedziała już nic więcej. 

*

 - Nareszcie! - zawołał uradowany James, chwytając ukochaną w objęcia i nie zważając na to, że przygląda mu się właśnie połowa szkoły, pocałował czule swoją wybrankę.
- Opanuj się, Rogaczu. Demoralizujesz pierwszaków - wtrącił żartobliwie Syriusz, choć i on nie mógł się powstrzymać przed powitaniem Emily w podobny sposób.
- I tak demoralizuje ich, popisując się. - wtrącił cierpko Remus, patrząc z troską na Petera, który właśnie strzepywał śnieg z czubka swego nosa.
Glizdogon nie miał możliwości spędzenia podróży w przedziale razem z Emily i Lily, gdyż, w całej swojej niezdarności, zgubił się w pociągu, a następnie nadział na grupkę Ślizgonów, którzy chętnie postanowili mu zademonstrować nowe zaklęcia obezwładniające. Oczywiście, on miał być ich celem.
- To jak? Idziemy? - zapytała Courtney, kiedy wreszcie zakończyła swą bardzo długą rozmowę z Bernice McLay.
- Jasne - odparł James, po czym pociągnął Lily w kierunku Wielkiej Sali.
Nie dane im było jednak długo cieszyć się swoim szczęściem...

Dementorzy i różne aspekty dojrzałości


- O czym rozmawialiście? - zapytała nieco zdenerwowana Lily, gdy po godzinie żmudnych oczekiwań pan Evans wypuścił wreszcie Jamesa ze swego gabinetu. Ukochany stanął przed nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy, co w mniemaniu dziewczyny nie wróżyło niczego dobrego.
- W zasadzie to o niczym szczególnym - odparł Rogacz wymijająco. Jak łatwo się było domyślić, dociekliwej Lilianne taka odpowiedź w najmniejszym stopniu nie wystarczyła i kiedy po kolejnej godzinie irytujących pytań i rozczarowanych spojrzeń Potter wreszcie postanowił podzielić się z nią wrażeniami po rozmowie z jej ojcem, zamilkła uprzejmie i z uwagą zaczęła śledzić ruch warg chłopaka.
- Najpierw powiedział mi, że dobrze zrobiłem, zwracając uwagę Hephzibah, a potem zapytał, jakie mam plany względem ciebie.
- A jakie masz plany? - zapytała nieśmiało. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nigdy poważnie nie rozmawiała z Jamesem o ich wspólnej przyszłości. Jedynym faktem, który nie ulegał jej najmniejszym wątpliwościom, było to, że oboje planują zostać aurorami po ukończeniu Hogwartu. Niestety jednak, żadna sprawa dotycząca ich prywatnego życia nie była wcześniej omawiana.
- Wiesz... - mruknął dziwnym, stłamszonym nieco głosem. Potarmosił ręką włosy, a następnie wsadził zaciśnięte pięści w kieszenie spodni, jak gdyby chciał je ukryć przed spojrzeniem Lily. - Powiedziałem mu, że po skończeniu Hogwartu chciałbym się z tobą ożenić - oznajmił na wydechu. – Od dawna chciałem z tobą o tym porozmawiać, ale najpierw ta sprawa ze Snape'm, potem z siostrą Emily... Nie myśl, że naciskam na ciebie czy coś w tym stylu, ale wiem, że jesteś tą jedną jedyną i nie wyobrażam sobie, bym mógł dzielić życie z kimś innym. Co o tym sądzisz?
Lily nie odpowiedziała. Wielokrotnie zastanawiała się nad tym, jak będzie wyglądać jej życie, gdy stanie się panią Potter. W myślach przygotowała sobie dosłownie wszystko: śliczny domek z wielkim kominkiem w salonie, bliskie sąsiedztwo swoich najlepszych przyjaciół i przepraszające, pełne wdzięku uśmiechy, kiedy podaje głodnemu małżonkowi przypaloną jajecznicę.
- Co innego śnić, co innego żyć... - przypomniała sobie ulubione przysłowie swojej matki.
Zdawała sobie sprawę z tego, że ta decyzja wiąże się z ogromną odpowiedzialnością i na trwałe zmieni jej dotychczasowe życie. Po raz pierwszy uświadomiła sobie, że jest już prawie dorosła, za pół roku skończy Hogwart,  wkrótce sama będzie musiała zadbać o swoją przyszłość i nikt inny tego za nią nie zrobi.
- Posłuchaj, James... - zaczęła, ważąc dokładnie każde słowo. – Wiesz, że cię kocham, ale... to chyba jeszcze za wcześnie, by o tym rozmawiać.
- Rozumiem - odparł chłopak, daremnie próbując sprawić wrażenie, że nie przejął się jej odpowiedzią. – To naturalne, że nie jesteś jeszcze pewna. Tylko się wygłupiłem. Przepraszam... - dodał zmieszany.
- To nie tak! - zaprzeczyła Lily, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Ja po prostu nie czuję się jeszcze dorosła. Wciąż jest we mnie wiele z dziecka i nigdy tak naprawdę nie musiałam sama podejmować tak ważnych decyzji. Zawsze robił to ktoś za mnie, a ja byłam spokojna, że nie popełnię błędu. Nadal patrzę na świat oczyma kogoś innego, niż jestem teraz. Może to głupie, ale nie potrafię jeszcze myśleć jak dorosła osoba.
- Teraz właśnie myślisz jak dorosła osoba - odparł James, muskając ustami policzek ukochanej.
Lily pozytywnie zaskoczyło zachowanie Rogacza. Obawiała się z jego strony wyrzutów, może nawet i awantury, jednak jego spokój, opanowanie i wyrozumiałość zupełnie zbiły ją z tropu. I chociaż wielokrotnie zdawało się jej, że jest inaczej, teraz była już pewna, że James Potter jest jednak o wiele dojrzalszy od niej. 

*

Petunię Evans obudziły niepokojące odgłosy dochodzące z dolnych partii domu. Klnąc zawzięcie, że została wyrwana ze snu, wygramoliła się spod grubej warstwy pierzyny, narzuciła na siebie szlafrok w kaczki i poszła wybadać, co było przyczyną owego hałasu, a tym samym i jej pobudki. Uchyliła lekko drzwi swojej sypialni i, pomimo zgaszonego światła, domyśliła się, że ktoś siedzi na schodach wiodących na piętro, gdzie miała swój pokój Lilianne. Cichcem przedostała się przez wciąż jeszcze zagracony i nie do końca wysprzątany salon - do miejsca, z którego dochodziły odgłosy. Przysunęła się ostrożnie do ściany przylegającej do schodów, dzięki czemu dokładnie mogła usłyszeć rozmowę postaci, którymi, jak się po chwili okazało, byli James i Lily.
- Ja po prostu nie czuję się jeszcze dorosła... - mówiła jej siostra z lekkim westchnieniem. – Wciąż jest we mnie wiele z dziecka...
- Z tym to się zgodzę - przemknęło Petunii przez myśl. Od zawsze uważała swoją młodszą siostrę za osobę niedojrzałą i przesadnie dziecinną. Uważnie wsłuchała się w długi monolog Lily, a kiedy jej ukochany powiedział, że uważa ją za dorosłą, poczuła dziwne i nieprzyjemne ukłucie w okolicach klatki piersiowej i nie do końca wiedziała, czym było to spowodowane.
Czuła instynktownie, że pomimo swojej świeżej (trwającej ponad 24 godziny) miłości do Vernona, nigdy nie byłaby w stanie okazać mu tak wielkiej czułości, gdyż po prostu nie leżało to w jej naturze. Jemu również dalekie było zachowanie cechujące Jamesa. To zaufanie, wyrozumiałość i otwartość Dursley zamieniał na spazmatyczne westchnienia wyrażające uwielbienie i niezbyt inteligentne uśmieszki.
Lilianne zawsze była bardziej wylewna, urocza, rodzice częściej ją chwalili. Nic dziwnego, że trafiła również na takiegoż chłopaka. W dniu, kiedy dostała pierwszy list z Hogwartu, ona – Petunia, została zupełnie zepchnięta na dalszy plan i poczuła się tak, jak gdyby odsuwano ją od wszystkiego, co miało związek z jej siostrą...
Od tamtego czasu traktowała Lily z dystansem i wyższością. Udawała, że drwi sobie z tej całej szkoły dla dziwaków, ale w głębi duszy pragnęła, by zielonooka opowiadała jej o Hogwarcie jak najwięcej, aby w jej głowie mógł powstać zarys magicznego budynku, w którym jej siostra spędzała ponad trzy czwarte roku...
I nagle, jak na zawołanie, Lily i James zaczęli mówić o tym niezwykłym miejscu, nauczycielach i swych przyjaciołach. Petunia z bijącym szybciej sercem wsłuchiwała się w każde słowo, usiłując na zawsze wyryć je w swej pamięci. Czas mijał, nogi powoli jej drętwiały, ale nie odczuwała senności, tylko coraz większą ciekawość.
- Tak bardzo żal mi państwa Norton... - westchnęła Lilianne. - James?
- Tak?
- Jak to jest z tymi dementorami?
Potter przez chwilę nie odpowiadał, jak gdyby był to dla niego bardzo nieprzyjemny temat. Wreszcie rzekł niechętnie:
- Dementorzy zostali mianowani przez Milicentę Bagnold na stanowisko strażników Azkabanu, chociaż Dumbledore od początku był temu przeciwny.
- Wiesz, kiedyś, gdy miałam szlaban u Kinglyton, zauważyłam na jej biurku niedokończony list do Ministerstwa, w którym właśnie o tym pisała. Dlaczego dyrektor uważa to za zły pomysł? - zapytała.
Petunia stanęła na palcach, by w słabym świetle księżyca sączącym się przez okno móc dojrzeć głowę swej siostry, opierającą się o ramię Jamesa.
- Dumbledore jest pewien, że dementorzy przyłączą się do Voldemorta, jeśli ten tylko tego zapragnie. Uważa nawet, że już są po jego stronie. Dzięki nim może kontrolować, kogo ze śmierciożerców można by wypuścić z Azkabanu, a kogo się pozbyć...
- Jak to: "pozbyć"?
- Pamiętasz rodziców Alice? Byli już w więzieniu, kiedy zginęli. Voldemort być może uważał ich za zdrajców, a korzystając z pomocy dementorów, umożliwił komuś z zewnątrz pozbycie się ich.
- Czemu Bagnold nic z tym nie zrobi? - zapytała Lily oburzona. W jej głosie, prócz złości na panią Minister Magii, słychać było również nutkę przerażenia. Słyszała wiele o tych straszliwych istotach żywiących się ludzkimi emocjami i bynajmniej nie były to dobre opinie.
- W tym cały problem - odparł James z rezygnacją – Milicenta Bagnold uważa przypuszczenia Dumbledore'a za fanaberie głupiego staruszka. Odnośnie śmierci Larssonów twierdziła, że doszło między nimi i jakimś innym więźniem do kłótni, w wyniku której zostali zabici.
- To absurd. Przecież dementorzy wysysają z ludzi życie, a każdy przebywający w Azkabanie jest zbyt zmęczony i nieszczęśliwy, by szukać zwady z innymi. A gdy jest już po pocałunku... W zasadzie w ogóle nie żyje.
- Ci z „Proroka Codziennego” też w to nie wierzą. Myślą, że Bagnold coś ukrywa, a ona po prostu ślepo wierzy w to, że jej działania są słuszne. Nie dostrzega manipulacji Voldemorta, bo robi to bardzo ostrożnie i każdy jego ruch jest dobrze zaplanowany, tak, że nikt nie może się domyślić, kto jest jego sojusznikiem, a kto wrogiem. Gdyby działał otwarcie, tak jak w innych przypadkach, straciłby kontrolę nad Azkabanem i jego więźniami, a to nie byłoby dla niego korzystne. Jeżeli Bagnold zwolniłaby dementorów, przyznałaby tym samym rację Dumbledore'owi, a wątpię, by jej na tym zależało.
- Skąd ty o tym wszystkim wiesz? - zapytała Lilianne podejrzliwie.
James instynktownie rozejrzał się dookoła, jak gdyby przypuszczał, że ktoś może go podsłuchiwać. Na szczęście ciemny płaszcz nocy chronił Petunię przed jego spojrzeniem, lecz mimo to bojaźliwa dziewczyna przytuliła się silniej do ściany.
- Kiedyś schowałem się w gabinecie Dumbledore'a i podsłuchałem, jak rozmawiał o tym z resztą nauczycieli.
- I nikt cię nie zauważył?
- Miałem na sobie pelerynę–niewidkę... Cholera! - zaklął nagle, podrywając się ze schodów. Petunia odruchowo podskoczyła, pewna, że lada chwila zostanie przyłapana na gorącym uczynku.
- Co się stało? - zapytała Lily, przestraszona gwałtowną reakcją chłopaka.
- Muszę wracać do szkoły. Nawet nie wiedziałem, że już tak późno. Łapa obiecał, że będzie mnie kryć, ale nigdy nic nie wiadomo. Lecę. Pa.
I zanim dziewczyna zdążyła odpowiedzieć na jego pożegnanie, wybiegł z domu jak oparzony, chwycił za rękojeść swej miotły opartej o ścianę budynku (kometę przezornie zakryto peleryną–niewidką) i odleciał w przestrzeń ciemnej nocy.
Petunia wytężyła wzrok, by dojrzeć zarys postaci swej siostry stojącej przy oknie, dopóki sylwetka Jamesa nie zniknęła z horyzontu. Usłyszała cichutkie westchnienie dobywające się z piersi Lily, po czym dziewczyna powolnym krokiem powlokła się po schodach w stronę swej sypialni.
Starsza Evansówna odczekała, aż jej siostra odejdzie, po czym odruchowo zbliżyła się do okna, pomimo tego, że nie miała już szansy na dojrzenie Pottera. Wiedziała, że chłopak odleciał w stronę świata, do którego ona nie miała dostępu, a który tak bardzo ją pociągał.

Wigilia inna niż wszystkie


- Wiedziałam! Po prostu byłam pewna! - wołała uszczęśliwiona Lily, kiedy została przeniesiona przez próg domu i, w ramionach ciemnowłosego chłopaka, pojawiła się w polu widzenia lekko zbitej z tropu Grace. Dziewczyna szybko jednak domyśliła się, kim jest indywiduum szczerzące zęby do jej przyjaciółki. - To jest James... - powiedziała Lilianne spłoniwszy rumieńcem, gdy ukochany raczył postawić ją wreszcie na ziemi.
Rogacz wymienił z Grace grzecznościowy uścisk dłoni, po czym, zanim został wciągnięty w wir pytań ze strony swojej rudowłosej miłości, powiedział:
- Macie tu olbrzymie owady...
Grace parsknęła śmiechem. Zarówno dla niej, jak i dla Lily było oczywiste, kogo dowcipny przybysz miał na myśli. Jaskrawozielona sylwetka oddalającej się Petunii wciąż była widoczna z okna kuchennego wychodzącego na Magnolia Crescent, choć zmniejszała się w miarowym tempie.
- Skąd się tu wziąłeś? - zapytała Evans, kiedy w końcu udało jej się stłumić lekki chichot.
- Wiesz, Lily... Jak by ci to wytłumaczyć... - zaczął Rogacz, a jego ręka mimowolnie zanurzyła się w czarnej jak węgiel czuprynie. – Tata kochał mamę, mama tatę, więc...
- Och, doskonale wiesz, o co mi chodzi! - przerwała mu zielonooka, wyraźnie już zniecierpliwiona. Na twarzy Jamesa zagościł łagodny uśmiech.
- Przecież nie mógłbym obchodzić Bożego Narodzenia bez złożenia ci życzeń osobiście - oznajmił dumnie.
Lily poczuła przyjemne ciepło w okolicach klatki piersiowej i, o ile było to w ogóle możliwe, zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
- Mogłeś zwyczajnie wysłać sowę... - szepnęła z nieco pokrętnym uśmiechem, chociaż bardzo cieszyła się z odwiedzin chłopaka.
- Jasne - mruknął Rogacz chłodno. - Powiedz po prostu, że ci przeszkadzam, to mogę zaraz...
- NIE! - wykrzyknęła Lily, chwytając go mocno za nadgarstek.
Potterowi dokładnie o to chodziło. Z udawanym smutkiem zaczął rozwodzić się na temat tego, jak wielką ukochana sprawiła mu przykrość i, że byłoby o wiele lepiej, gdyby jednak wrócił do domu. Kiedy jednak Evans czule go pocałowała i oznajmiła z niezachwianą pewnością, że nie ma mowy o tym, by gdziekolwiek się stąd ruszał, zaprzestał swoich dąsów.
Grace, pominięta przez zakochaną parkę w zupełności, przyglądała się tej scenie z ironicznym uśmiechem. Była pewna, że Lily nie będzie w stanie skupić się na gotowaniu, kiedy obiekt jej westchnień znajduje się tak blisko. Czarnowłosą cechowała jednak niezwykła zaradność, co udowodniła już na obozie dwa lata temu. Z cichym westchnieniem chwyciła za słuchawkę stojącego w przedsionku telefonu, po czym wybiła numer i odezwała się pewnym siebie tonem:
- Halo? Restauracja? Czy przyjmujecie zamówienia również w Wigilię? 

*

Warnerowi Evansowi udało się jednak wrócić wcześniej z pracy, co stanowiło niewątpliwy plus, bo państwo Dursley pojawili się punktualnie. Hephzibah nie omieszkała przy powitaniu skrytykować firanek w pokoju gościnnym i doradziła nie stosować mydła na plamkę znajdującą się na wycieraczce przed drzwiami.
Pan domu przyjął te uwagi z właściwą sobie uprzejmością, chociaż nie bez uczucia kiełkującej w niego złości, która pogłębiła się jeszcze bardziej, gdy Marge Dursley niezdarnym ruchem lewej ręki strąciła ze stolika ulubioną porcelanową figurkę Lynn, na co jej rodzice nie zwrócili najmniejszej nawet uwagi, zbyt zaabsorbowani krytykowaniem wszystkiego wokół.
- Mówię ci, Warner, powinieneś sprzedać wreszcie tego gruchota - powiedział pan Ethelbert, zerkając z niesmakiem w stronę okna, za którym prezentował swe znikome wdzięki mały, niezgrabny samochodzik.
- Dzięki, ale jestem do niego przywiązany - odparł Warner chłodno. Nienawidził, gdy ktoś krytykował jego ulubionego, choć już wiekowego członka rodziny.
- Zechcą państwo usiąść - ratowała sytuację Petunia, ubrana dla odmiany w różową, muślinową sukienkę, o dziwo, nie jaskrawą.
Gdy wszyscy goście zajęli już miejsca w salonie (łącznie z Lily, Jamesem, Grace i Sophie, którzy uważali jednomyślnie, że ich obecność nie jest konieczna), starsza Evansówna podała na stół kolację, rzekomo własnoręcznie przygotowaną.
- Widzę, że Vernuś nie umrze z głodu, jeżeli jednak się z tobą ożeni - skwitowała zawartość talerzy i półmisków Hephzibah Dursley, co miało być chyba komplementem. Petunia uśmiechnęła się przymilnie i spojrzała na swego przyszłego małżonka, oddanego bez reszty konsumpcji.
- Lily, jak długo to jeszcze potrwa? - zapytał James, patrząc na ukochaną błagalnie, kiedy kolacja przedłużała się niemiłosiernie. Lily doskonale wiedziała, że Rogacz nie jest przyzwyczajony do ciągłego siedzenia w jednym miejscu i wysłuchiwania tego, co ma do powiedzenia jakieś nieciekawe, mugolskie małżeństwo. Innymi słowy: nudził się śmiertelnie.
Sophie przez cały czas uśmiechała się sztywno. W każdym jej słowie i geście czuć było niezadowolenie. Grace oparta była o jej ramię i Lily słyszała, jak co chwilę powtarzała błagalnym, udręczonym głosem:
- Mamo, czy mogę źle się poczuć i spędzić resztę dnia w pokoju?
- Daj spokój, Grace - karciła ją Sophie. – Wytrzymałaś godzinę, wytrzymasz i drugą.
- Nie byłabym taka pewna... - burknęła dziewczyna, po czym niechętnie odwróciła się w stronę Marge, która już od ładnych paru minut usiłowała przykuć jej uwagę swoją, mieniącą się różnymi kolorami bransoletką.
- Dobrze, żarty żartami, ale powinniśmy porozmawiać o przyszłości naszych dzieci - oznajmiła pani Dursley, nalewając sobie wina i poprawiając włosy. - Więc, Warnerze, uważam, że Petunia i Vernon powinni zamieszkać na Privet Drive. Ja, Ethelbert i Marge zamierzamy przeprowadzić się do Londynu na jesieni, więc nie widzę powodu, aby młodzi nie mogli ułożyć sobie życia w naszym domu. Meble oczywiście zabierzemy ze sobą, ale u Carla będziecie mogli przecież kupić bardzo tanio całe wyposażenie... Ostatnio widziałam tam śliczną szafę. Pięknie przypasuje do pokoju gościnnego, jeżeli pomalujecie go na niebiesko. Co do kuchni...
- Pani Dursley?- przerwał jej nieoczekiwanie James.
Hephzibah spojrzała na niego zdziwiona. Odkąd tylko tu przyszli, chłopak nie odezwał się do nich ani słowem, nie licząc zdawkowego powitania.
- Tak, młody człowieku? - zapytała, unosząc ostrzegawczo brwi. Było widać, że nie jest zadowolona z faktu, że Potter jej przeszkodził.
- Rozumiem pani troskę o syna, ale czy nie lepiej byłoby, gdyby Petunia i Vernon sami podjęli decyzję o tym, gdzie i jak będą mieszkać? - zasugerował ostrożnie.
Atmosfera wyraźnie się zagęściła i powodem tego był nie tylko dym z papierosów, ćmionych przez Ethelberta co kilka minut. W salonie czuć było napięcie. Spojrzenia wszystkich zgromadzonych ślizgały się po pełnej spokoju twarzy Jamesa i niepodzielającej jego opanowania pani Dursley. Kobieta podniosła się z fotela tak nagłym ruchem, że podłoga zatrzeszczała nieprzyjemnie pod jej stopami, zmierzyła Rogacza nienawistnym wzrokiem, po czym zwróciła się do Warnera:
- Nie zamierzasz chyba pozwolić, by ze strony chłopaka twojej córki spotykały mnie jakiekolwiek nieprzyjemności, prawda? - wycedziła, czerwieniejąc.
- Oczywiście, że nie zamierzam - rzekł pan Evans chłodno. – Ale jak na razie żadna nieprzyjemność cię nie spotkała, Hephzibah. A co do tej niewinnej uwagi... – tu spojrzał na Pottera nadzwyczaj przychylnie. - ...to całkowicie podzielam zdanie Jamesa.
Twarz pani Dursley stężała jeszcze bardziej. Powiedziała krótko: „wychodzimy”, po czym wraz z mężem, córką i ociągającym się nieco Vernonem rzucającym tęskne spojrzenia w kierunku narzeczonej, opuścili dom Evansów.
- Jak mogłeś? - zapytała Petunia z wyrzutem, łypiąc na Rogacza przekrwionym okiem.
- Daj spokój, skarbie - uspokoił ją ojciec. – Dursley i jego żona są bardzo źle wychowani. Nie możesz winić Jamesa o to, że stanął w waszej obronie.
- W jakiej obronie? - prychnęła pogardliwie. - Przez niego moi przyszli teściowie...
- Zakładając, że nimi zostaną... - mruknęła Grace cicho, lecz zaraz została przywołana do porządku kuksańcem ze strony matki.
- Przez niego moi przyszli teściowie nie chcą mnie znać! - zawołała rozpaczliwie.
- Nie chcą znać wyłącznie mnie - sprostował pan Evans. – No i pana Pottera. Przypuszczam jednak, że nie zależy mu na znajomości z tym państwem, więc specjalnie się tym nie przejmie.
James chciał coś powiedzieć na swoje usprawiedliwienie, ale dał sobie spokój. Petunia narzuciła na siebie swój jaskrawozielony płaszcz i wybiegła z domu. Lily podejrzewała, że jej siostra wybierze się na Privet Drive, by osobiście przeprosić panią Hephzibah za zachowanie Rogacza. Nie interesowało ją to jednak wcale. Była dumna z Jamesa, teraz nawet bardziej niż kiedykolwiek przedtem.
- Dobrze zrobiłeś - mruknęła Grace, poufale klepiąc go po łopatce. Najwidoczniej już uznała chłopaka za osobę wartą sympatii. – A jeśli Petunia nie wyjdzie za mąż, to... cóż... Widzę w tym same plusy.
- Grace! - upomniała ją matka.
Atmosfera nieco zelżała. Kiedy Petunia wróciła do domu w stanie dalekim od zadowolenia i, nie odzywając się do nikogo, udała się prosto do łóżka, Sophie wraz z Lily i Grace pozmywały po nieudanej kolacji, pan Evans zaprosił Jamesa do swojego gabinetu na krótką, choć zdawałoby się, poważną rozmowę.
Rogacz sprawiał wrażenie bardzo zdenerwowanego. Powstrzymywał się jednak od czochrania sobie włosów i rozglądania się po pomieszczeniu, w którym się znalazł, uważając, iż może być to źle odebrane przez rozmówcę.
- Dobrze zrobiłeś - rzekł pan Evans, obdarzając młodzieńca życzliwym uśmiechem. Zależało mu widać, by chłopak poczuł się nieco pewniej. – Sam miałem ochotę zapytać, czy Hephzibah zaplanowała już, jakie będą wzorki na ich widelcach.
Potter zaśmiał się krótko, ale po chwili znowu spoważniał.
- Mam nadzieję, że przeze mnie nie...
- Oczywiście, że nie - zaprzeczył szybko pan Evans. – Ona bardzo łatwo zapomina. Zresztą wątpię, czy znajdzie drugą naiwną, która będzie chciała związać się z jej synem. A propos, jakie są twoje plany względem Lilianne?
- Bardzo ją kocham - odpowiedział James szczerze. – I chciałbym się z nią ożenić.
Przez twarz Warnera przemknął ledwie dostrzegalny cień. Trudno było mu się dziwić. Los postanowił zupełnie nagle odebrać mu obie córki. Zaledwie wczoraj Vernon Dursley poprosił przecież o rękę jednej z nich, co uświadomiło panu Evansowi, że jego dzieci to już w pełni dojrzałe kobiety.
- Oczywiście nie teraz - dodał szybko Potter, na widok miny przyszłego teścia. – Ale w przyszłości...
- Rozumiem - odparł krótko Warner, po czym wstał z fotela i sięgnął po opasłą książkę, która, jak się po chwili okazało, była albumem ze zdjęciami. - Pozwól, że opowiem ci pewną historię... - zaczął pan Evans, przewracając grube karty, aż wreszcie zatrzymał się na fotografii chudej i nieciekawej powierzchownie dziewczyny w wielkich okularach. - Był rok 1954...

Więc jednak miałam rację!


„Dopiero dzisiaj poznałam historię moich rodziców. Zadziwiające... Wydawało mi się, że znam ich jak przysłowiowe łyse konie, a tu proszę: niespodzianka za niespodzianką”.
Ruda główka bezsilnie opadła na poduszkę. Po podróży do Londynu Lily była wyczerpana. Z nadmiaru wrażeń nie zdążyła nawet opisać wszystkich swoich przygód w pamiętniku. Czując piasek pod powiekami, niezgrabnym ruchem ręki zamknęła zużytą książeczkę, wypełnioną jej zwierzeniami od piątej klasy nauki w Hogwarcie, powiodła zmęczonym wzrokiem po pokoju, który nic nie zmienił się od wakacji, jeśli nie liczyć większej warstwy kurzu pokrywającego meble i podłogę, po czym zasnęła snem sprawiedliwego, nie troszcząc się więcej o nic.
Gdy obudziła się następnego dnia, nie była w stanie przypomnieć sobie, co się stało. Na wpół śpiąca wymacała ręką zegarek i, mrużąc oczy, wpatrzyła się w jego tarczę, na której wskazówki wyraźnie zapowiadały godzinę wpół do siódmej rano.
Nagle Lily zerwała się z łóżka jak oparzona i, omal nie przewracając się o swój kufer, który ustawiła na samym środku pokoju, podbiegła do okna, po czym odsłoniła zasłony tak gwałtownym ruchem, jakby jej zamiarem było podarcie ich na kawałki.
Gdy jej oczom ukazały się szronowe kwiaty okalające w całości szybę, pisnęła z radości niczym dziecko, które dostało wreszcie swoją wymarzoną zabawkę i, wirując po pokoju, zaczęła krzyczeć:
- Śnieg! Śnieg! Dziś Wigilia i mamy śnieg! - wołała.
Wprawdzie w Wielkiej Brytanii dzień 24 grudnia nie był jakimś specjalnym świętem, ale panna Evans była innego zdania. Wigilia wiązała jej się z czasem oczekiwania, ubierania choinki i z... mamą, która była jej nieodłącznym elementem od wielu lat.
Lily opuściła swoją samotnię i, nie przestając obwieszczać swojego odkrycia, zbiegła lekko ze schodów, po czym wparowała do pokoju gościnnego, w którym nocowała Grace. Zastała dziewczynę zarytą pod kołdrą, zza której wystawało tylko kilka pasemek czarnych niczym węgiel włosów. Śpiąca nie robiła sobie nic z jej rozemocjonowanych pisków, a kiedy Lily usiłowała zbudzić ją, kilkakrotnie potrząsając jej ramieniem, burknęła coś zdenerwowana i odwróciła się do rudej plecami. Evans pokręciła głową z politowaniem i postanowiła zająć się „uświadamianiem” pozostałych domowników.
Petunia oczywiście skwitowała jej radość w mało przychylny sposób, twierdząc, że zachowuje się jak dwulatek i że ona osobiście nie ma zamiaru przeżywać Wigilii jak Żyd okupacji. Lily, nadal w szampańskim nastroju, powędrowała w kierunku sypialni ojca. Tu czekała ją jednak przykra niespodzianka. Pokój był opustoszały, a łóżko, na którym spodziewała się zastać śpiącego rodzica, posłane było niewprawną ręką. Uśmiech szybko zniknął z twarzy dziewczyny, równie nagle, jak się pojawił.
Jej wzrok szybko jednak padł na pogięty arkusik na ojcowskiej poduszce. Chwyciła karteczkę w dwa palce i przeczytała ją na głos, jak gdyby to miało jej pomóc w zrozumieniu treści: 

Tuniu i Promyczku,
Wiem, że będziecie na mnie złe,...

 - Oj, źle się zaczyna... - pomyślała adresatka, śledząc dalszy rządek w pośpiechu zapisanych liter, które odczytywała z wielkim wysiłkiem:

....ale zmuszony zostałem przez siły wyższe...
 - Zakładając, że takie istnieją - mruknęła pod nosem Lily, czując, jak się zaraz potem okazało, słuszny żal do rodzica. 

... do pójścia do pracy....

 - Przecież jest Wigilia! - niemal krzyknęła oburzona, nieświadomie gniotąc róg kartki.
...Tak, wiem, że jest Wigilia, ale co ja na to poradzę? Postaram się zdążyć na kolację, chociaż nie obiecuję, bo z tego, jak mnie poinstruowano, wynika, że mam masę roboty. Jak pewnie wiecie, dzisiaj, oprócz Sophie, odwiedzą nas również Dursley'owie. Przygotujcie coś smacznego na kolację.
Całuję.
Tata.
 - Za jakie grzechy?! - zawołała rozgoryczona.
Hephzibah i Ethelbert Dursley nigdy nie cieszyli się jej zbytnią sympatią. Lily uważała ich za snobistycznych gburów, którzy na każdym kroku musieli znaleźć sposobność do pochwalenia się ich najnowszymi nabytkami, do których zaliczali przede wszystkim białego garbusa, największą (i prawdopodobnie jedyną) miłość pana Ethelberta.
Na całe szczęście przyjechać miała też mama Grace. Dzięki temu Lily mogła przynajmniej liczyć na to, że nie będzie musiała w samotności wysłuchiwać jakichś pretensjonalnych uwag dotyczących sąsiadów czy firmy pana Dursley'a ani przyglądać się matce Vernona, ślepo zapatrzonej w małżonka. Nie można też pominąć „uroczej” Marge, przyszłej szwagierki Petunii. Ruda nie znała bardziej nietaktownej i nieobytej osoby.
Myśl, że Grace i Sophie będą towarzyszkami jej niedoli, była nieco egoistyczna, ale dodawała Lily wiele otuchy.
- Więc państwo Dursley przyjdą? - zapytała Petunia głosem przepełnionym histerią, kiedy kilka minut później również zapoznała się z listem od ojca. - To straszne!
- Teściowie ci się nie udali, fakt - prychnęła złośliwie Grace, poirytowana, że jednak siłą rzeczy zmuszona została do opuszczenia swego wygodnego legowiska, do czego w dużym stopniu przyczyniła się Lily, trzaskając drzwiami i bardzo głośno mamrocząc pod nosem coś odnośnie pracy w Wigilię. Teraz poprawiała sobie nastrój, dokuczając Petunii na każdym kroku.
- W co ja się ubiorę? - zapytała starsza Evansówna załamującym się głosem, bardziej do siebie, niż do swych towarzyszek.
- To nie ma znaczenia - burknęła Grace. – Obojętnie, co na siebie włożysz, Dursley'owie i tak będą uważać, że wyglądasz uroczo. W końcu zamierzasz wyjść za ich syna, więc wybaczą ci nawet twoją brzydotę, jeśli uwolnisz ich od Vernona.
- Zamknij się wreszcie! - zawołała Petunia, zamykając się w łazience z niejasnym zamiarem. Nie opuszczała pomieszczenia przez kolejne dwie godziny, ale Lily i Grace w ogóle to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, jak dla nich, mogła tam siedzieć dopóty, dopóki, nie będą potrzebowały przygotować się na przyjęcie gości. Co jak co, ale pani Hephzibah Dursley zaliczała się do najmniej uprzejmych komentatorek cudzego stroju.
Gdy zgryźliwa lokatorka wreszcie opuściła łazienkę, Lily, która właśnie popijała sok pomarańczowy, zachłysnęła się napojem, patrząc na siostrę w taki sposób, jak gdyby stanęło przed nią ucieleśnienie jej nocnych koszmarów. Petunia ubrana była w jaskrawozielony, ciasny płaszcz sięgający do łydek, a na nogach miała kozaki na wysokich obcasach tego samego koloru. Głowa, zamiast czapki, osłonięta była białym berecikiem w jaskrawozielone paski, "zawadiacko" przekrzywionym na prawym uchu. Całości dopełniał już wprawdzie nie jaskrawy, ale intensywnie zielony makijaż oczu. Lily pomyślała, że jej siostra przypomina wielkiego, podłużnego pasikonika.
- Wychodzę - oznajmiła Petunia.
- Na bal przebierańców? Czy to już karnawał? - zapytała Grace, starając się, by jej głos zabrzmiał z zuchwałą ironią, co było nadzwyczaj trudne, zważywszy na to, że cała trzęsła się ze śmiechu.
Petunia nie odpowiedziała. Zmierzyła ją nienawistnym spojrzeniem, po czym wyszła z dumnie uniesioną głową.
- Chyba jednak nie idzie na żaden bal... - stwierdziła Lily, przypatrując się przez okno jaskrawej postaci sunącej żwawym krokiem przez Magnolia Crescent. Kwiaty na szybach w dużym stopniu ograniczały jej widoczność. - Ale...
- Ale co? - zapytała Grace.
- Nie, nic. Coś mi się przywidziało - odparła Evans, przecierając palcami powieki. - To pewnie z niewyspania.
- Ha! - zawołała rozmówczyni triumfalnie. - No to teraz wiesz przynajmniej, jak czuje się wasz gość, kiedy ktoś zmusza go do wstania przed siódmą.
Lily uśmiechnęła się niewyraźnie i ponownie zbliżyła twarz do szyby. Za fragmentami szkła, których nie pokryła srebrna mozaika, roztaczał się widok na Magnolia Crescent, pokrytą wielką, śnieżną pierzyną. Evans była jednak pewna, że oprócz Petunii, którą nadal mogła dostrzec, na ulicy był ktoś jeszcze. Ktoś, kogo bardzo dobrze znała.
- Słuchasz mnie? - zapytała Grace z wyrzutem. Od ładnych paru minut snuła rozważania na temat tego, co przygotują na kolację.
- Eee... Tak, jasne. - odparła Lily nieprzytomnie, odwracając wzrok od okna. - A co proponujesz?
Nie doczekała się jednak odpowiedzi, bo w tej oto chwili usłyszała głośne pukanie do drzwi.
- Czyżby? - przemknęło jej przez myśl.
Mimowolnym gestem poprawiła włosy i złapała za klamkę. W jednej chwili na jej twarzy zakwitł szeroki uśmiech.
- Więc jednak miałam rację! - zawołała szczęśliwa.