Przez całą
drogę do gabinetu Dumbledore’a żadna z nas się nie odezwała. W mojej głowie
panował zupełny chaos. Już wyobrażałam sobie, jak będzie wyglądać mój powrót do
Little Whinging. Niemal widziałam rozczarowane miny rodziców i ironiczny
uśmiech Petunii, która swoim skrzekliwym głosem prawiłaby mi złośliwości o tym,
że nie nadaję się nawet na absolwentkę szkoły dla wariatów. Ta wizja była tak
przykra, że byłam gotowa zrobić wszystko, byle tylko pozostać w Hogwarcie.
Gdy
wreszcie stanęłyśmy przed kamienną chimerą, McGonagall wypowiedziała hasło:
- Cytrynowe
dropsy.
Chimera odskoczyła w bok, ukazując nam kręte schodki wiodące do gabinetu dyrektora. Nauczycielka zapukała do drzwi i po krótkim „proszę” - weszła wraz z nami do środka.
Chimera odskoczyła w bok, ukazując nam kręte schodki wiodące do gabinetu dyrektora. Nauczycielka zapukała do drzwi i po krótkim „proszę” - weszła wraz z nami do środka.
Bardzo
dobrze znałam już to pomieszczenie pełne ksiąg, dziwnych przedmiotów i owiane
nietypową aurą tajemnicy. Na nowo odżyły we mnie wspomnienia sprzed roku, kiedy
to w takiej samej scenerii dyrektor poinformował mnie o śmierci mamy…
Albus
Dumbledore siedział w fotelu przy biurku i przyglądał się nam uważnie znad
swoich okularów – połówek. McGonagall w paru słowach streściła mu całe zajście
i zostawiła nas samych.
-
Usiądźcie, proszę - powiedział życzliwie i zwinnym ruchem ręki wyczarował nam
dwa fotele obite czerwonym aksamitem, na których nieco niepewnie zajęłyśmy
miejsca.
-
Zostaniemy wyrzucone? - zapytałam, patrząc na profesora błagalnie. Dumbledore
uśmiechnął się lekko i powiedział:
-
Oczywiście, że nie, panno Evans. Za odwiedzenie Hagrida grozi wam co najwyżej
obślinienie przez Kła – zażartował, uśmiechając się do nas łagodnie.
- Jak to?
- krzyknęłyśmy z Alice jednocześnie. Czułam tak niewyobrażalną ulgę, że
zakręciło mi się w głowie. Złapałam się silniej poręczy fotela i wpatrzyłam w
dyrektora, nie wierząc w to, co właśnie usłyszałam.
Dumbledore
wstał z krzesła i zaczął przechadzać się po swoim okazałym gabinecie. Podszedł
do żerdzi, na której siedział jego piękny ptak, feniks o imieniu Fawkes i
powiedział bardzo cicho:
- Ach, ta
Minerwa... Bardzo lubi przesadzać - odwrócił się w naszą stronę i posłał Alice dziwne
spojrzenie – Niebezpieczeństwo zażegnane - dodał, cały czas patrząc na moją
przyjaciółkę - Panno Evans, zabierz, proszę, koleżankę do skrzydła szpitalnego.
Ktoś musi w końcu opatrzyć jej rękę.
Teraz
dopiero to zauważyłam. Dłoń Alice, zawiązana byle jak jakąś chustą, krwawiła bardzo
mocno, choć jej właścicielka zdawała się tego nie dostrzegać. Chociaż na usta
cisnęło mi się jeszcze wiele pytań i wciąż nie umiałam uwierzyć we własne
szczęście, posłusznie pożegnałam się z dyrektorem i, wraz z Alice, ruszyłam w
stronę wyjścia. Gdy byłyśmy już przy drzwiach, usłyszałyśmy jeszcze za sobą
spokojny głos Dumbledore’a:
-
Pamiętajcie, że to, co zrobiłyście, w dalszym ciągu jest wbrew regulaminowi.
*
Gdy
znalazłyśmy się w skrzydle szpitalnym kilka minut później, zobaczyłyśmy panią
Pomfrey pochyloną nad jakimś Krukonem, który podczas ostatniego meczu
quidditcha spadł ze swojej miotły. Kiedy weszłyśmy, oderwała jednak wzrok od
chłopaka, a jej bystre oko natychmiast dostrzegło krwawiącą dłoń Alice.
- Zdaje
się, że mam jeszcze butelkę z Balsamem Doktora Ferrtige’a – powiedziała cicho,
po oględzinach ręki.
Oddaliła
się na zaplecze, skąd wróciła po chwili z pękatym naczyniem o zawartości barwy
zgniłej zieleni. Nasmarowała dłoń Alice gęstą cieczą, powiedziała, że rana
powinna zniknąć w ciągu paru minut i doradziła nam, żebyśmy szybko wracały do
łóżek.
Wciąż
milcząc, ruszyłyśmy w kierunku Wieży Gryffindoru. Kiedy jednak znalazłyśmy się
tuż przy portrecie Grubej Damy, usłyszałyśmy za sobą kpiący głos woźnego:
- I jak?
Spakowane?
Ignorując
jego złośliwość, wypowiedziałam hasło, po czym przepuściłam w drzwiach Alice,
która, nie reagując na nic, powlokła się prosto w kierunku dormitorium. Zanim
jednak poszłam w jej ślady, oznajmiłam spokojnie:
- Obawiam
się, że jednak tu zostaniemy, panie Filch. Nie dostałyśmy nawet szlabanu.
Nie
musiałam nawet oglądać się za siebie, by wiedzieć, jak bardzo rozwścieczyłam
woźnego. Zanim portret ponownie zasłonił wejście do pokoju wspólnego,
usłyszałam jeszcze, jak Filch mamrotał pod nosem coś o„faworyzowaniu” i
„niesprawiedliwości”. Jego wzburzenie niewiele mnie jednak obchodziło. Szybko
wspięłam się po schodach wiodących do naszej sypialni. Musiałam teraz przede
wszystkim rozmówić się z Alice.
- Jak
twoja ręka? – zapytałam cichutko, wchodząc do dormitorium. Zauważyłam od razu,
że przy przyjaciółce siedzi już Emily, przyglądając się jej z zatroskaną miną.
- Lepiej…
- odparła Alice, mimowolnie pocierając wierzch dłoni. Zerknęłam dyskretnie w
kierunku łóżek, które zajmowały nasze współlokatorki, po czym wskazałam
przyjaciółkom na drzwi do łazienki. Gdy zamknęłyśmy się w środku, zadałam
wreszcie to pytanie, na którym najbardziej mi zależało:
- Co się
tak właściwie stało?
-
Uderzyłam ręką o lustro i się skaleczyłam – odparła Alice, wpatrując się w
wykafelkowaną ścianę za moimi plecami.
- Wiesz
dobrze, że nie chodziło mi o rękę… - odparłam nieco zniecierpliwiona.
- Stało
się coś złego, prawda? – zapytała Emily, obejmując Alice ramieniem – Nie chodzi
tylko o Remusa… Czuję to. Nam możesz o wszystkim powiedzieć – dodała,
uśmiechając się do dziewczyny – Nie musisz ze wszystkim borykać się sama. Od
tego są przyjaciele, by się wspierać.
Alice
przyjrzała się nam podejrzliwie i przygryzła nerwowo wargę, tak jakby czuła, że
to, co chce nam powiedzieć, może radykalnie wpłynąć na nasze wzajemne relacje.
- Nikomu…
o tym nie powiecie? – upewniła się, świdrując nas wzrokiem. Sprawiała wrażenie
osoby, którą z jednej strony tajemnica trzymana w sercu przeraża na tyle, by
nikomu o niej nie mówić, z drugiej zaś, niemożność podzielenia się nią
doprowadza ją do szaleństwa.
- Wiesz,
że możesz mieć do nas zaufanie – powiedziałam łagodnie – Jeśli nie czujesz się
jeszcze na siłach, nie będziemy cię do niczego zmuszać, ale jeśli zdecydujesz
się nam powiedzieć, co się stało, zrobimy wszystko, aby ci pomóc.
Alice raz
jeszcze rzuciła nam kontrolne spojrzenie, po czym usiadła na brzegu wanny i
oplotła dłońmi swoje ramiona.
- Dzisiaj rano…
- zaczęła drżącym głosem - …dzisiaj rano, kiedy byłam sama w dormitorium,
przyszła do mnie McGonagall… Powiedziała, że dyrektor chce mnie widzieć w swoim
gabinecie… - na moment zawiesiła głos, a ja odniosłam wrażenie, że
wypowiedzenie każdego kolejnego słowa sprawia jej fizyczny ból – Ja już od
dawna chciałam wam o tym opowiedzieć… naprawdę… Ale się bałam… Bałam się, że
mnie odrzucicie, że pomyślicie, że ja też mogłabym być… taka sama…
- Nie ma
takiej możliwości, żebyśmy cię odrzuciły – zapewniła Emily stanowczo, zaś ja
objęłam Alice ramieniem, aby dodać jej otuchy.
-
Dumbledore… - kontynuowała dziewczyna, nabrawszy powietrza – Dumbledore
powiedział, że rodzice chcieli mnie zabrać z Hogwartu…
- Co? –
zapytałam, nic z tego nie rozumiejąc – Dlaczego? Przecież Hogwart jest teraz
najbezpieczniejszym miejscem w całym kraju!
- Chyba,
że… - zaczęła Emily – Czy twoi rodzice dowiedzieli się o tym, że Same Wiecie
Kto chce przeniknąć do szkoły? Może pomyśleli, że nie będziesz już tu
bezpieczna?
Alice
pokręciła głową.
- To nie
ON chciał przeniknąć do szkoły… - szepnęła, a jej głos zaczął coraz bardziej
drżeć – To moi rodzice chcieli się tu dostać… Moi rodzice… oni… - wzięła
głębszy oddech, później drugi i trzeci. Zauważyłam, że po jej policzkach
pociekły łzy – Moi rodzice są śmierciożercami – zakończyła, po czym rozpłakała
się na dobre.
Poczułam
się tak, jakby ktoś gwałtownie uderzył mnie w brzuch. Spojrzałam na Emily.
Wyglądała na równie wstrząśniętą co ja. Chociaż nie miałam możliwości poznać
państwa Larsson, to nigdy, przenigdy bym nie pomyślała, że mogliby służyć
Voldemortowi, skoro mają tak dobrą i szlachetną córkę. Córkę, która jest w
Gryffindorze...
- Moi
rodzice służą mu od lat… - powiedziała Alice ochryple – Pamiętam, jak byli na
mnie źli, kiedy okazało się, że Tiara Przydziału nie umieściła mnie w
Slytherinie… Oni… coś im się nie udało… Nie wykonali jakiegoś zadania… To było
tak ważne, że ON zdecydował się osobiście ich ukarać… Chcieli uciec razem ze
mną i się gdzieś ukryć… Spodziewali się, że inni śmierciożercy zechcą coś mi
zrobić, aby jeszcze bardziej ich ukarać… Ale oni sami też byli bardzo
niebezpieczni…
- Teraz
już rozumiem… - szepnęła Emily.
- Co
rozumiesz? – zapytałam.
- Te
wszystkie idiotyczne rozporządzenia, które przeczytała nam McGonagall... Dumbledore
chciał się zabezpieczyć przed wtargnięciem państwa Larsson do Hogwartu.
-
Niebezpieczeństwo zostało zażegnane… - przytoczyłam bezwiednie słowa dyrektora
– Tak nam powiedział Dumbledore i pozwolił nam wrócić na wieżę…- dodałam tonem
wyjaśnienia, gdy napotkałam pytające spojrzenie Emily – A to może oznaczać, że…
- Że albo
rodziców Alice złapali ludzie z Ministerstwa Magii i siedzą już w Azkabanie,
albo… - Em zawiesiła głos, nie będąc w stanie dokończyć.
- Wciąż
żyją – odparła Alice z przekonaniem – Gdyby było inaczej, Dumbledore dałby mi
znać. Pewnie teraz ich przesłuchują – odparła bezbarwnym, wypranym z emocji
głosem, po czym spojrzała na nas ze strachem.
- Nikomu
nic nie powiemy – zapewniłam ją natychmiast.
- Ani się
od ciebie nie odwrócimy – dodała Emily – Jak w ogóle mogłaś tak pomyśleć?
-
Przepraszam… - szepnęła Alice, po czym przyjrzała nam się z niedowierzaniem,
jakby nie mogła uwierzyć w to, że nie zamierzamy jej od siebie odtrącić – Tak
długo to przed wami ukrywałam, ale nie chciałam was stracić… Przywykłam do
tego, że jestem sama. Zawsze byłam sama. Myślałam, że tak będzie najlepiej, że
ukarzę się samotnością za to, jakich mam rodziców…
- To nie
twoja wina! – zaprzeczyłam gorąco.
-
Pamiętasz, Lily, kiedy wysłałaś mi list z pytaniem, czy mogłabym cię przygarnąć
do siebie? Wtedy, kiedy nie chciałaś wyjechać na wakacje?
Przytaknęłam.
W wakacje po piątej klasie za żadne skarby świata nie chciałam pojechać na obóz
razem z Tunią i chwytałam się każdej szansy, która pozwoliłaby mi się od tego
wykręcić.
- Musiałam
cię wtedy okłamać… - powiedziała Alice cicho – W moim domu nie czułabyś się
bezpiecznie… - dodała, a na jej policzkach zakwitł rumieniec wstydu – Twoje
pochodzenie nie spodobałoby się rodzicom… Ale mnie nigdy to nie przeszkadzało,
naprawdę! – oznajmiła szybko, patrząc na mnie błagalnie – To dla mnie bez
różnicy, czy twoi rodzice są mugolami, czy czarodziejami… Dla mnie czysta krew
to jedna, wielka bzdura, przyrzekam!
- Wierzę
ci – odparłam, posyłając jej uspokajający uśmiech – Naprawdę nigdy nie przeszło
mi przez myśl, żeby mogłoby ci przeszkadzać moje pochodzenie.
- Tak się
bałam… tak się bałam, że kiedy to wyjdzie na jaw...
- Ale nie
wyszło, prawda? Nikt w szkole nie ma pojęcia, że te rozporządzenia powstały z
powodu twoich rodziców! Wszyscy myślą, że chodzi o Same Wiecie Kogo. Dumbledore
na pewno nie pozwoli, żeby ktoś się o tym dowiedział – zapewniła Emily.
- To racja
– dodałam – Poza nami nikt o tym nie wie, a my nie mamy zamiaru tego
rozgłaszać.
- I nie
waż się myśleć, że się od ciebie odwrócimy. Jesteś na nas SKAZANA i to
dożywotnie – zażartowała Emily.
Na mokrej
od łez twarzy Alice zagościł lekki uśmiech. I w tym momencie wszystkie trzy się
objęłyśmy. Nigdy wcześniej nie czułam potrzeby, by okazywać moim przyjaciółkom,
że są dla mnie ważne. Spędzałyśmy razem czas, razem się wygłupiałyśmy,
chodziłyśmy na zajęcia i rozmawiałyśmy na różne tematy. Teraz jednak, gdy
czułam na plecach ramiona Emily i Alice, po raz pierwszy zrozumiałam tak
dobitnie, co oznacza przyjaźń.
Być razem
na dobre i na złe.
Wspierać
się w każdej sytuacji.
Trwać przy
swoim boku bez względu na okoliczności.
To właśnie
ten rodzaj przyjaźni sprawił, że James, Syriusz i Peter nauczyli się zmieniać w
zwierzęta, by towarzyszyć Remusowi. I to właśnie ten rodzaj przyjaźni połączył
teraz mnie, Emily i Alice jeszcze silniej niż kiedykolwiek. To nie miało
znaczenia, kim byli nasi rodzice. Nie miało znaczenia, w jakich kręgach się
obracamy. Nie miało też znaczenia, kim same będziemy w przyszłości. Liczyło się
tylko to, że ufamy sobie wzajemnie i istniejemy po to, by się wspierać. Na
zawsze. Do samego końca.
Tej nocy
długo nie umiałam zmrużyć oka. Chociaż słyszałam równomierne oddechy wszystkich
swoich przyjaciółek, nawet Alice, sama nie mogłam ot tak odpłynąć w niebyt. W
mojej głowie nagromadziło się zbyt wiele myśli, żebym była w stanie się teraz
odprężyć. Cichutko więc podniosłam się z łóżka i wyplątałam z pościeli, po czym
na palcach przemierzyłam nasze dormitorium, zeszłam po schodach do pokoju
wspólnego i wspięłam się po kolejnych, które wiodły do męskich sypialni. Byłam
już tam tyle razy, że bez trudu odnalazłam łóżko Jamesa. Odsunęłam kotarę i
delikatnie dotknęłam jego ramienia. Obudził się natychmiast.
- Co się
stało? – zapytał zaniepokojony, sięgając po swoje okulary – Lily?
Uśmiechnęłam
się do niego smutno i usiadłam przy nim, na łóżku. Wyraz mojej twarzy musiał
zdradzać więcej, niż przypuszczałam, bo James natychmiast otoczył mnie
ramionami i przyciągnął do swojej klatki piersiowej, tak jakby doskonale
wiedział, jak bardzo teraz potrzebuję, by ktoś mnie przytulił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz