Spojrzałam
na Jamesa ze szczerym zdumieniem. Powoli, ale z rosnącym zaciekawieniem,
zabrałam się za otwieranie paczki. Jej zawartość bardzo mnie zdziwiła. Była to
bowiem jakaś...
- Miska? -
zapytałam z nutą rozczarowania w głosie.
- Jaka tam
miska! - oburzył się James.
- Więc,
eee... do czego TO służy? - spytałam, wciąż nie bardzo znając przeznaczenie
tajemniczego przedmiotu.
- Do
odcedzania myśli - odparł Rogacz.
- Słucham?
- zapytałam, pewna, że źle go zrozumiałam.
- To
myślodsiewnia – pouczył mnie James. - Możesz do niej schować swoje myśli, a potem
je przeglądać – dodał, nie kryjąc satysfakcji.
Spojrzałam
na niego jak na wariata.
- No, nie
patrz tak... – żachnął się.
- Skąd to
masz? - zapytałam nieco podejrzliwie. – Przecież nie pamiętaliście o moich
urodzinach, więc jak to się u ciebie znalazło?
- Długa
historia - odparł Potter wymijająco.
- Chętnie
wysłucham - nie dawałam za wygraną.
- Dobrze,
ale jutro. Dziś jest już bardzo późno... a właściwie wcześnie - oznajmił James,
patrząc na wskazówki zegara. Dochodziło wpół do trzeciej w nocy.
Bardzo
niechętnie przystałam na jego propozycję. Po wysłuchaniu paru instrukcji, jak
obchodzić się z myślodsiewnią, która cały czas pozostawała dla mnie dziwaczną
miską, wróciłam wraz z Emily i Alice do naszego dormitorium. Dziewczyny zasnęły
natychmiast, gdy tylko znalazły się w swoich łóżkach, w czym upewniły mnie ich
cichutkie pochrapywania, zaś ja postanowiłam rozpracować zasadę działania
urodzinowego prezentu.
Zgodnie z
instrukcjami Jamesa, przyłożyłam różdżkę do skroni. Po chwili na jej koniuszku
pojawiła się srebrzysta substancja, podobna nieco do pajęczyny. Przytknęłam
magiczny patyczek do powierzchni miski wypełnionej jakimś nieznanym mi
specyfikiem. Po krótkiej chwili zawartość myślodsiewni zaczęła wirować. Gdy się
zatrzymała, moim oczom ukazał się niezwykły widok. Na powierzchni urodzinowego
prezentu (albo raczej wewnątrz niego) uformowały się jakieś dziwaczne, ciasno
przylegające do siebie domki, wzdłuż których przebiegała szeroka ulica.
Dźgnęłam zawartość miski różdżką i poczułam szarpnięcie, pociągające mnie w jej
stronę. Ani się obejrzałam, jak znalazłam się wewnątrz tajemniczego przedmiotu.
Moim oczom
powtórnie ukazały się rzędy dziwacznych domków, z wywieszonymi na nich
różnorakimi szyldami, których wcześniej nie miałam możliwości przeczytać.
Szybko zdałam sobie sprawę, że znajduję się na Ulicy Pokątnej, choć jeszcze
kilka sekund wcześniej siedziałam na swoim łóżku w dormitorium dziewcząt!
- Czyżby
to był świstoklik? - zastanowiłam się na głos, rozglądając się dookoła.
Nigdy
wcześniej nie spotkało mnie coś równie niesamowitego. Niewyjaśniona
teleportacja na Ulicę Pokątną była jednak niczym w porównaniu z tym, co
ujrzałam po chwili. Między zmierzającymi w różnych kierunkach czarodziejami
przeciskała się jakaś dziewczynka, przypominająca nieco przestraszoną sarenkę.
Jej intensywnie zielone oczy wyglądały trwożliwie zza miedzianej grzywki,
wodząc po szyldach sklepów. Instynktownie pobiegłam za nią. Zdziwiło mnie to,
że nie potrąciłam żadnego z przechodniów, sunąc w przestrzeni jak we mgle. Nikt
nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi, co sprawiło, że natychmiast
przypomniałam sobie koszmar, który śnił mi się zaledwie kilka godzin wcześniej,
przez co dostałam gęsiej skórki. Szybko więc odrzuciłam od siebie to
porównanie, ponownie skupiając się na idącej przede mną dziewczynce. Mała
wreszcie zatrzymała się przed sklepem pana Ollivandera, dzięki czemu miałam
okazję przyjrzeć się jej bliżej i ostatecznie pozbyć się wątpliwości.
-To
przecież ja... - szepnął jakiś głosik w mojej głowie. - Więc James nie kłamał...
Naprawdę oglądam sobie własne wspomnienie…
Moja
młodsza wersja westchnęła ciężko i z duszą na ramieniu przekroczyła próg sklepu
pana Ollivandera. Mężczyzna zmierzył ją, a właściwie mnie, przeszywającym
spojrzeniem.
- Pierwszy
raz do Hogwartu? - odgadł bezbłędnie.
Mała Lily
pokiwała twierdząco głową, nie bardzo mogąc się zdobyć na powiedzenie czegoś
inteligentnego. Dobrze pamiętałam, jak bardzo byłam w tamtym momencie
zestresowana. Szczerze żałowałam, że nie mam w swojej rodzinie żadnego czarodzieja,
który mógłby mi towarzyszyć. Pracownik Ministerstwa Magii, oddelegowany, by
zaprowadzić mnie na Pokątną, czekał na mnie w Dziurawym Kotle, zaś wszystkie
sprawunki musiałam załatwić sama.
Ollivander
zaczął krzątać się po sklepie, przynosząc po chwili miarkę krawiecką. Zaczął
odmierzać odległość od nadgarstka Lily do łokcia, od ramienia do podłogi i
jeszcze wiele innych. Po paru minutach tych zabiegów, zaczął przynosić coraz
bardziej speszonej dziewczynce podłużne pudełka.
- Wypróbuj
- powiedział Ollivander, podając małej Lily pierwszą z różdżek. - Jedenaście
cali, smocze serce, bardzo praktyczna.
Moje
młodsze „ja” stało jak kołek, nie bardzo wiedząc, co ma zrobić z drewnianym
patyczkiem.
- No,
machnij - zniecierpliwił się sprzedawca. Ledwo jednak Lily uniosła rękę do
góry, wyrwał jej różdżkę z ręki i oznajmił z przekonaniem. – Ta się nie nadaje.
Zaczął jej
podawać coraz to nowe „patyczki”, jednak zawsze dochodził do wniosku, że ów
sprzęt nie jest odpowiedni dla nieco już zdezorientowanej Lily. Po kilkudziesięciu
podobnych próbach moja młodsza wersja była już bliska płaczu i niemal z
rezygnacją sięgnęła po kolejną różdżkę, którą podał jej Ollivander.
- Dziesięć
i ćwierć cala, wierzba, znakomita do rzucania uroków – oznajmił, przyglądając
się z zaciekawieniem reakcji dziewczynki.
Lily
chwyciła podaną jej różdżkę i, obserwując ją, sama niemal poczułam w prawej
dłoni to zagadkowe ciepło, które rozeszło się teraz wzdłuż ręki mojej młodszej
wersji. Dziewczynce szerzej otworzyły się oczy, jakby i ona poczuła, że
wreszcie trafiła na różdżkę, która się dla niej nadaje. Machnęła nią z
entuzjazmem, co doprowadziło do tego, że stos pudeł z wypróbowanymi już
„patyczkami” zwalił się na chłopca, który właśnie wszedł do sklepu.
- Ojej! -
zawołała Lily przerażona, po czym razem z panem Ollivanderem podbiegli do
poszkodowanego. Sprzedawca machnął krótko różdżką, a pudła powróciły na swoje
miejsce. Czarnowłosy chłopak o orzechowych oczach podniósł się z podłogi, wciąż
nieco oszołomiony. - Przepraszam... - wydukała mała Lilianne, pomagając mu
wstać.
- Nic się
nie stało - odparł i przyjrzał się dziewczynce z uśmiechem. - Jestem James
Potter - oznajmił z błyskiem w oku, podając zdezorientowanej rówieśniczce rękę.
- Lily
Evans... - przedstawiła się, a jej twarz zalał płomienny rumieniec.
- Pierwszy
raz do Hogwartu? - zapytał James, przyglądając się jej szacie, którą kupiła
wcześniej u Madame Malkin. Moje młodsze „ja” żarliwie pokiwało rudą głową.
- Ekhem -
chrząknął pan Ollivander znacząco, aby przypomnieć dzieciom o swoim istnieniu.
Lily,
nieco speszona, zapłaciła za różdżkę, krótko pożegnała się z nowo poznanym
kolegą i wyszła ze sklepu W tym momencie obrazy zaczęły się ze sobą zlewać. W
chwilę później zdałam sobie sprawę, że znalazłam się znowu na łóżku w
dormitorium dziewcząt. Na mojej twarzy zagościł lekki uśmiech na samo
wspomnienie widzianych w myślodsiewni zdarzeń.
To było
niesamowite uczucie zobaczyć jedenastoletnią wersję siebie i Jamesa. Czułam się
tak, jakbym oglądała program telewizyjny z sobą w roli głównej. Dostałam
naprawdę wyjątkowy prezent…
Ostrożnie
odłożyłam myślodsiewnię i z błogim westchnieniem zapadłam się w miękkie
poduszki, dziękując Bogu, że jest niedziela i mogę sobie dłużej pospać. W innym
wypadku na pewno nie udałoby mi się wstać na lekcje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz