niedziela, 12 sierpnia 2012

TYLKO sen


Życie czasami okrutnie się nami bawi. Pozwala nam zasmakować szczęścia i spokoju, by zaraz później przypomnieć, że każdemu z nas przysługuje określona z góry dawka cierpienia. Ostatnimi czasy miałam wrażenie, że smutek zupełnie o mnie zapomniał, po to tylko, by dziś upomnieć się z nawiązką o moje łzy i żal.
Siedziałam sama w dormitorium, skulona na parapecie i wpatrzona w krople deszczu, bębniące po szybie. Wszyscy moi przyjaciele byli teraz w Hogsmeade i pewnie zmagali się z okropną pogodą, zaś James, jako jedyny, nie bawił się razem z nimi. Trening quidditcha w taką pogodę z pewnością nie należał do przyjemnych.
- Ciekawe, co robi teraz Alice… - zastanowiłam się na głos.
Od dnia, w którym w „Proroku Codziennym” ogłoszono śmierć Larssonów, zupełnie straciłam kontakt z przyjaciółką. Alice stała się osowiała i zamknięta w sobie. Celowo unikała rozmowy z kimkolwiek i przestała się nawet zgłaszać na lekcjach do odpowiedzi. Początkowo próbowałam na wszelkie możliwe sposoby znowu się do niej zbliżyć, ale ona tak dobitnie potrafiła mi pokazać, jak bardzo sobie tego nie życzy, że dałam sobie spokój, choć wciąż brakowało mi jej towarzystwa.
Westchnęłam cichutko i powiodłam wzrokiem po pustym dormitorium. Moje spojrzenie zatrzymało się na moment na kalendarzu. Podeszłam do niego i ze złości wyrwałam kartkę z przeklętą datą, po czym wyrzuciłam ją do kosza, tak samo jak i plik innych papierów, które nawinęły mi się akurat pod rękę.
Byłam smutna, zła, rozczarowana… Dawno już przestałam się łudzić, że ktoś jednak sobie o mnie przypomni. Musiałam pogodzić się z tym, że moje siedemnaste urodziny przemkną bez echa, ale to wcale nie było łatwe. Nie umiałam sobie nawet wyobrazić tego, jak jutro będę zachowywać się względem moich przyjaciół. Czy naprawdę będę w stanie udawać, że nic się nie wydarzyło?
Moje rozmyślania przerwało wtargnięcie do dormitorium rozchichotanej Emily.
- Zmokliśmy trochę - powiedziała wesoło, jakbym nie zdążyła jeszcze zauważyć, że cała ocieka wodą. - Żałuj, że z nami nie poszłaś!
- Miałam inne plany - odparłam chłodno, uparcie patrząc w okno, przez które nie było już niczego widać. Emily zdjęła kurtkę i buty, po czym rozwaliła się na łóżku, wzdychając ciężko.
- Co za dzień... - mruknęła, odgarniając z czoła wilgotne pasma włosów.
- Taaak... - powiedziałam przeciągle, rozważając w myślach rzucenie na przyjaciółkę jakiegoś paraliżującego zaklęcia.
- Nie uwierzysz, co się stało!
- No co? - zapytałam bez emocji.
- Michael przyjechał! Myślałam, że Courtney zemdleje, jak zobaczyła, kiedy wchodził do Trzech Mioteł! Powiedział, że musi z nią porozmawiać i gdzieś wyszli. Na pewno się za nią stęsknił i po prostu chciał być z nią sam na sam - stwierdziła Emily wszystkowiedzącym tonem. - Nie widziałaś mojej pracy domowej z zaklęć? – zapytała, rozglądając się z niepokojem po dormitorium.
- Nie - mruknęłam chłodno, z trudem już opanowując nerwy. Nie mogłam znieść, że moja najlepsza przyjaciółka, która zapomniała o moich urodzinach, rozmawia ze mną, jakby nic się nie stało.
- Leżała na stoliku. O, tutaj - powiedziała, wskazując palcem na miejsce, obok którego stałam. Wtedy zorientowałam się, że, faktycznie, na stoliku leżały jakieś papiery, które w przypływie złości wyrzuciłam do kosza wraz z kartką z kalendarza.
- Jest... Wyrzuciłam ją. Przez przypadek - odparłam chłodno, wzięłam z szafy piżamę i dodałam szorstko – Idę się wykąpać - po czym zniknęłam za drzwiami łazienki, nim Emily zdołała powiedzieć choć słowo.
Nalałam do wanny gorącej wody. Kąpiel zawsze działała kojąco zarówno na moje ciało, jak i skołatane nerwy. Tym razem jednak nie wypełniła swego zadania. Choć bardzo się starałam, nie potrafiłam się zrelaksować, cały czas powtarzając w myślach jedno, jedyne pytanie:
- Jak oni mogli zapomnieć? 

*

Gdy wyszłam już z łazienki, Emily nie było. Zapewne siedziała w pokoju wspólnym z Huncwotami. James z kolei nawet nie raczył zajrzeć do mnie po treningu. Wypiłam wodę ze szklanki, którą znalazłam na szafce, po czym położyłam się do łóżka i, zanim zdążyłam się zorientować, zapadłam w głęboki sen.
Czułam się tak, jakbym dotknęła świstoklika. Przez moją głowę przelatywały różne obrazy i miałam dziwne wrażenie, jakbym dryfowała w przestrzeni. Gdy wreszcie się zatrzymałam, upadłam na ziemię i rozejrzałam się wokół. Znajdowałam się w ładnym, jasno oświetlonym pokoju. Niepewnie stanęłam na drżących nogach i usłyszałam za sobą jakiś hałas. Odwróciłam się przerażona. Młoda kobieta, tłumiąc łzy, próbowała zabarykadować się od środka. Gdy jej się to udało, podbiegła do tej części pomieszczenia, w którym mieściło się dziecięce łóżeczko. W ogóle nie zwróciła na mnie uwagi.
- Proszę pani? – zapytałam niepewnie, ale kobieta nie zareagowała. Już miałam zamiar do niej podejść, gdy usłyszałam, jak ktoś od zewnątrz otwiera drzwi. Instynktownie sięgnęłam po różdżkę i z paniką uświadomiłam sobie, że nie mam jej przy sobie.
Do pokoju wkroczył mężczyzna. Szczupły, bardzo blady, wzbudzający niepokój. Obracał różdżkę w swoich cienkich palcach i przyglądał się z rozbawieniem kobiecie, która za wszelką cenę starała się zasłonić własnym ciałem swoje dziecko. Przez moje ciało przebiegł dreszcz. Do tej pory nigdy nie spotkałam tego czarodzieja, ale szkarłat jego oczu upewnił mnie w przekonaniu, że mam przed sobą Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, Lorda Voldemorta.
- Zostaw ją! – krzyknęłam przerażona, gdy zauważyłam, że Czarny Pan zbliża się do kobiety. Nie zwrócił jednak na mnie najmniejszej uwagi. Szybko wybiegłam z pokoju w nadziei, że uda mi się sprowadzić pomoc. Ledwo jednak zeszłam ze schodów, zobaczyłam mężczyznę, leżącego bez czucia na ziemi. Jego postać wydawała mi się dziwnie znajoma, podobnie jak kruczoczarne, bardzo rozczochrane włosy…
- James?! - szepnęłam przerażona, podbiegając do ukochanego.
Tak, martwym mężczyzną był James Potter. Wciąż miał otwarte oczy, a jego twarz zastygła w wyrazie zaskoczenia i obawy. Zupełnie, jakby nie był przygotowany na śmierć, która nadeszła zbyt szybko.
- James… - zawołałam ochryple, nadaremno potrząsając jego bezwładnym ciałem. Po policzkach pociekły mi łzy.
Nie, to nie mogła być prawda…
Mój James nie mógł odejść…
Nie mógł dać się zaskoczyć…
On na pewno żyje…
Gdzieś z góry doszły mnie głosy należące do kobiety i Voldemorta. Ostatni raz spojrzałam na leżącego bez czucia Jamesa, po czym z powrotem wbiegłam do dziecinnego pokoju.
- To ostatnie ostrzeżenie… - powiedział Czarny Pan wysokim głosem.
- Nie Harry! Błagam… zlituj się… zlituj… Nie Harry! Nie Harry! Błagam… zrobię wszystko… - wołała gorączkowo kobieta. Jej głos brzmiał dziwnie znajomo…
- Odsuń się… odsuń się, dziewczyno... – odparł Voldemort, a w tonie, jakim wypowiedział te słowa, wyczułam już wyraźne zniecierpliwienie. Kiedy jednak kobieta nie ruszyła się z miejsca, wycelował w jej kierunku różdżkę, po czym wymówił śmiercionośne zaklęcie. Moje oczy na moment oślepił strumień zielonego światła. Gdy ponownie byłam w stanie normalnie widzieć, kobieta leżała już bez czucia na ziemi, a Voldemort z lekkim uśmiechem zbliżał się do dziecka.
- Nie! – krzyknęłam głośno. Sama nie wiedziałam, dlaczego czuję tak wielką potrzebę ochrony tego maleństwa. Świadomość faktu, że może zginąć, odbierała mi oddech. Voldemort jednak ponownie nie zwrócił na mnie uwagi. Raz jeszcze wycelował swą różdżkę w ofiarę i szepnął z satysfakcją:
- Avada Kedavra…
Gwałtownie podniosłam się z łóżka. Deszcz wciąż bębnił o szyby, a kotary zasłonięte wokół mojego posłania skutecznie chroniły mnie przed tym, co działo się na zewnątrz.
- To tylko sen… - szepnęłam do siebie, przykładając dłonie do klatki piersiowej. Serce biło mi jak oszalałe – To sen… James żyje… tamto dziecko to sen… to TYLKO sen… - powtarzałam.
Nie mogłam jednak pozbyć się przekonania, że doświadczyłam czegoś, co z pewnością nie było zwykłym, nocnym koszmarem…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz