W tym roku szkolnym czeka mnie bardzo dużo nauki. Przede
wszystkim dlatego, że zdajemy sumy, do których trzeba się bardzo dokładnie
przygotować. Mimo tego, moje myśli cały czas krążyły wokół najbliższej soboty,
kiedy miał się odbyć pierwszy w tym roku mecz Quidditcha, między Gryfonami a
Ślizgonami. Mam nadzieję, że im dołożymy. Szukającym jest... James Potter.
Swoją drogą, jest w tym całkiem dobry, ale jak już wygra, to przechwala się
niemiłosiernie. Tego właśnie najbardziej w nim nie lubię. Wiecznie targa sobie
włosy, by wyglądać, jakby dopiero co zsiadł ze swojej miotły, a na domiar
złego, uwielbia się popisywać. Wątpię, by umiał zachowywać się jak normalny
człowiek...
Mecz Quidditcha zapowiadał się
wspaniale. Usiadłam z Emily jak najbliżej stadionu, żeby wszystko dokładnie
widzieć. Miało czekać nas wspaniałe widowisko. Gdy mecz już się zaczął,
wsłuchałam się w głos komentatora i starałam się wypatrzyć na boisku
poszczególnych zawodników, którzy z daleka wyglądali jedynie jak kolorowe
smugi. Przez pierwsze 10 minut żadna z drużyn nie zdobyła punktów. Potem jednak
się rozkręciło i, niestety, Slytherin objął przewagę, wyprzedzając Gryffindor
trzydziestoma punktami. Komentator przez cały czas donosił o sytuacji na
boisku, która dla naszej drużyny była coraz mniej korzystna. James gorączkowo
wypatrywał znicza. Szukający Ślizgonów - Terry Bloof robił to samo. Nagle
Potter gwałtownie pochylił się do przodu. Bałam się, że spadnie z miotły. Tak
się jednak nie stało. Miał zbyt dobry refleks, aby tak po prostu stracić
równowagę. Poleciał w dół z taką szybkością, że nie mieliśmy wątpliwości, że
zauważył gdzieś błysk poszukiwanej piłeczki. Po chwili wyprostował się dumnie i
uniósł w górę prawą rękę. Trzymał w niej znicza. Wygraliśmy! Uwieńczeniem
naszego zwycięstwa były ponure miny Ślizgonów.
Po meczu udaliśmy się do
Hogsmeade. Przez całą drogę gawędziłam sobie z Emily o najciekawszych
fragmentach meczu. Chociaż sama nie czuję się zbyt pewnie na miotle, lubię
oglądać mecze Quidditcha. Obie byłyśmy zgodne, że najlepsze były przegrane miny
Ślizgonów. Poszłyśmy do baru pod Trzema Miotłami. Po chwili weszli do niego
także Huncwoci: Syriusz Black (Emily z wrażenia rozlała połowę kremowego piwa),
Remus Lupin i Peter Pettigrew z Jamesem Potterem na czele. Nie zauważyli nas.
Usiedli w drugim końcu gospody. Emily szturchnęła mnie w ramię:
- Co? - syknęłam.
- Lily chodźmy do nich -
poprosiła Emily przymilnym tonem. Dobrze wiedziała, że nie przepadam za
Jamesem.
- Nie ma mowy - odparłam kategorycznie.
- Proooszę…
Jak się moja przyjaciółka na coś
uprze, to nie ma mocnych. Marudziła mi jakieś parę minut. W końcu stwierdziłam,
że nawet towarzystwo tego zarozumialca Pottera jest lepsze od tej mojej katarynki.
Pociągnęłam ją za rękę i powiedziałam:
- Ale uprzedzam cię, że nie
zamierzam z nimi siedzieć długo.
Dobrze jednak wiedziałam, że jak
Emily się rozgada, to już koniec. A że się rozgada, tego byłam pewna. Westchnęłam
z rezygnacją.
Podeszłyśmy do stolika Huncwotów.
James nie krył zadowolenia na mój widok. Przysunął mi i Emily krzesła, i zapytał:
- Byłaś na meczu, Evans?
- Byłam. Super, że wygraliśmy. -
odparłam szczerze. - Jak tak dalej pójdzie, to może kolejny raz drużyna
zdobędzie Puchar Quidditcha.
- Też bym tego chciał. -
powiedział James rozmarzonym tonem. Spojrzałam w stronę Emily. Gawędziła sobie
z Syriuszem i zapomniała w ogóle o moim istnieniu. Nie miałam jej jednak tego
za złe. Wiedziałam, że Black bardzo jej się podoba, podobnie zresztą jak prawie
każdej dziewczynie w naszej szkole.
O dziwo, z Potterem nie
rozmawiało mi się najgorzej. Był tak skupiony na Quidditchu i swojej drużynie,
że nie próbował nawet umówić się ze mną na randkę, co przyjęłam z dużą ulgą. Do
Hogwartu wróciłam w bardzo dobrym humorze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz